Ryszard Rynkowski: Sprzedaję kawałek siebie…

licząc, że ten kawałek jest coś wart

 WYWIAD MIESIĄCA 

Na początku spotkania był dla mnie zagadką, ponieważ w szerszym gronie osób, w którym się spotkaliśmy, wydawało się, że jest jakby trochę w cieniu, zamyślony, z dystansem, może trochę onieśmielony.

Kiedy rozpoczęliśmy rozmowę, okazało się, że jest serdeczny, otwarty, wie, czego od życia oczekuje. Nie zależy ma na blichtrze i powierzchowności w świetle jupiterów, ale chce podzieliç się z ludżmi tym, co dostał w darze od natury. A został wyposażony w bagaż doświadczeń życiowych i we wspaniały głos o charakterytstycznym zachrypniętym brzmieniu. Ryszard Rynkowski – człowiek z charyzmą.

Słowacja zapamiętała zespół „VOX”, którego Pan był członkiem, z występów w 1980 roku na festiwalu „Bratysławska Lira”. Jak Pan wspomina tamte czasy?

Zdobyliśmy Grand prix za interpretację czeskiej piosenki, a za „Bananowy song”, do którego Marek Skolarski napisał tekst, a ja muzykę, otrzymaliśmy Brązową Lirę. Początkowo założeniem zespołu było śpiewanie piosenek amerykańskich.

W Polsce w owych latach nie można było zaistnieć, śpiewając po angielsku, dlatego powstawało sporo piosenek, które miały nawiązywać do ówczesnej mody. Była piosenka „Dwa nieba”, bo 1979 rok był rokiem ogromnej popularności zespołu „Bee Gees”, więc byliśmy jak on. Były czasy „ABBY”, „Eruption”, więc powstał „Bananowy song”. To były polskie odpowiedniki tego, co było modne na świecie.

Wszystko było proste, wydawało się, że świat leży nam u stóp. Mieliśmy ogromny zapał do pracy. To była moja pierwsza profesjonalna praca pod profesjonalną opieką. Dostawaliśmy pieniądze za to, że mieliśmy próby, a my odwdzięczaliśmy się sumienną pracą.

To były czasy, gdy występowaliśmy z Gustavem Bromem i jego orkiestrą. Chcieliśmy śpiewać coś innego, więc kiedy przyszły czasy, kiedy to było możliwe, w mojej psychice nastąpił zwrot, co spowodwało, że się rozstaliśmy.

 

Co się dzieje teraz z pozostałymi członkami grupy „VOX”?

Istnieją, żyją trochę bardziej cichym życiem, ale ja nie czuję się upoważniony, żeby o nich mówić.

 

To znaczy, że Panu się udało?

To nie tak. Ja teraz żyję trochę głośniej, ale były czasy, kiedy, zanim poznałem Jacka Cygana (autora tekstów do większości piosenek Rynkowskiego – przyp. od red.), nie wiedziałem, jaka będzie moja dalsza droga. W tym czasie „VOX”, najpierw w czwórkę, potem w trójkę, znalazł sobie miejsce na polskiej i nie tylko polskiej scenie muzycznej, występował w NRD, Czechosłowacji, grał z Gustavem Bromem itd. Dla mnnie przełom nastąpił w 1988 r., kiedy poznałem Jacka. Rozpoczęliśmy współpracę, która trwa do dzisiaj.

 

A los Wam sprzyjał i sprzyja – na początku była pierwsza nagroda w 1989 r. w Opolu. Jakie uczucia temu towarzyszyły?

Miałem straszną tremę, konkursy mnnie stresują. Po tym występie ukazała się moja pierwsza solowa płyta, a piosenka „Wypijmy za błędy” to utwór, który stał się wielkim przebojem. Spod pióra Jacka do moich kompozycji wyszło jeszcze wiele innych utworów – przebojów i nieprzebojów. Bardzo szanuję Jacka za teksty, które dla mnie pisze, ponieważ trafia nimi idealnie w moje zapotrzebowanie, prosto w serce.

 

Jakie wyzwania stoją teraz przed Panem?

Pracuję nad nową płytą. Chciałbym, żeby była łagodniejsza niż poprzednia. Mamy z Jackiem nawet pomysł na tytuł – „Ballader”. Tak jak się mówi np. driver, w tym przypadku to będzie ballader, czyli mówiąc po polsku – balladzista. Jak nazwa wskazuje, będą na niej nastrojowe piosenki pasujące do pomieszczeń klubowych, sal teatralnych.

 

Pan stawia na indywidualność, nie bacząc na aktualne trendy.

To chęć wyrażenia siebie. Człowiek mimo swojej próżności sprzedaje kawałek siebie, licząc, że ten kawałek jest coś wart. Publiczność jest odpowiedzią.

 

Pańska publiczność rzeczywiście odpowiada gromkimi brawami, co więcej, podbił Pan serca dojrzałej publiczności i małolatów. W czym tkwi sekret Pana sukcesu?

Kiedy po skończonym utworze panuje na sali przez jakiś czas cisza, wiem, że ci ludzie, którzy przyszli na mój koncert, słuchają. To nie sztuka zaśpiewać piosenkę „Jedzie pociąg z daleka”, kiedy wszyscy klaszczą do rytmu.

Mnie już na tym nie zależy, ja chcę coś ludziom przekazać, coś powiedzieć. Cieszę się, że teraz wśród tej publiczności, którą mam w Polsce, jest sporo ludzi młodych, otwartych na prawdziwe wartości.

Nie odbieram tego jako swojej zasługi, ale przyjmuję to za potwierdzenie, że to, co robię z Jackiem, ma sens. Na świecie jest bardzo dużo wrażliwych ludzi, którzy czują się samotni, marzą, do których trzeba mówić czule, nie tylko językiem reklam, gdzie wszystko jest „super” i „okey”. To jest chyba mój sekret.

 

A czym są dla Pana zdobyte nagrody?

Mimo że jestem dorosłym człowiekiem, nadal jest we mnie mały chłopczyk, który chce dostać zabawkę, cukierka. Te wszystkie nagrody są takimi zabawkami, cukierkami, czekoladkami. Mam w swoim domu „półkę próżności”, na której stoją chyba wszystkie nagrody, które można dostać w Polsce, oprócz „miss obiektywu” (śmiech). To półka wspomnień, patrząc na nią, wracam pamięcią wstecz, tak jakbym oglądał album ze zdjęciami.

Ale największą nagrodą jest dla mnie to, kiedy mój menadżer mi powie, że na ten czy tamten mój koncert już od dwóch tygodni nie ma biletów. Znam ludzi, którzy dostawali nagrody, ale nigdy nie zaistnieli. To sprawa przypadku, dobrej passy, która trwa czasami dłużej, czasami krócej.

Weryfikatorem tego wszystkiego jest długość trwania kariery i wierność widowni. Na to trzeba zapracować, to nie sprawa wygrania „Idola” czy festiwalu.


Jak doszło do tego, że wystąpił Pan z Joe Cockerem?

To był dzień spełnionych marzeń. Miałem podpisaną roczną umowę z firmą ubezpieczeniową, dla której występowałem w wielu koncertach w Polsce. Ta firma obchodziła znaczący jubileusz, a ja 50. urodziny. Z tej okazji miał się odbyć wystrzałowy koncert, wobec czego zapytano mnie, z kim ja bym chciał zagrać. To tak jakby zapytano mnie, którą kobietę chcesz za żonę. Wymieniłem trzy nazwiska: Ray Charles, Joe Cocker i Stevie Wonder, ale traktowałem to jako żart.

Organizatorom jednak udało się nawiązać kontakt z Joe Cockerem, który przyjechał ze swoim zespołem. Miałem ten niewątpliwy zaszyt poznać go, pogadać, spędzić z nim czas. Zaśpiewałem z nim na jednej scenie, mam parę wspomnień i parę zdjęć. To było spełnienie moich marzeń. Kiedyś jako nastolatek usłyszałem „The Beatles”, wracałem ze szkoły do domu, grałem sobie na pianinie ich utwory, zamykałem oczy i wydawało mi się, że jestem z nimi na scenie. Z Joe Cockerem było podobnie. Po latach okazało się, że to nie musi być sen, otworzyłem oczy, a on naprawdę stał na tej samej scenie obok mnie.

 

Często występuje Pan za granicą?

Występowałem w różnych krajach Europy, w Ameryce, Australii, ale postanowiłem rzucić granie w klubach, czekanie na swój występ gdzieś w kuchni obok kucharza. Skończyły się czasy, kiedy sto dolarów było tak zawrotną sumą, za którą można było przeżyć w Polsce miesiąc. Za 500 czy 1000 dolarów artyści przełykali gorycz, grali „do kotleta”, a ludzie w tym czasie pili wódkę.

Teraz jeżdżę do USA, Kanady, ale wyłącznie z 12-osobowym zespołem, ze swoją aparaturą. Gramy normalne recitale, występując tam tak, jak występujemy w Polsce. Na czerwiec mam zaplanowany występ z Helenką Vondračkovą w USA, gdzie będę jednym z jej gości, drugim będzie Karel Gott. To mają być koncerty z dużym zespołem, m.in. w Nowym Jorku w Carnegie Hall.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 6/2005