Moich pięć minut z „Monitorem Polonijnym”

Na początku był pomysł… pomysł wydawania na Słowacji polskiego czasopisma, które docierałoby do wszystkich Polaków zamieszkujących ten kraj. Pomysł nie mój, ale Rady Klubu Polskiego, której prezesem był wówczas pan Ryszard Zwiewka. Gdy Rada uzyskała od Ministerstwa Kultury Republiki Słowackiej zapewnienie o finansowym wsparciu tej inicjatywy, zaczęła poszukiwania redaktora naczelnego.

Moich pięć minut z „Monitorem Polonijnym”, które trwało 47 miesięcy, rozpoczęło się od przedstawienia Radzie własnej wizji programowej czasopisma i zaproponowania jego nazwy. Było to w listopadzie 1995 roku, a już w grudniu do ponad 400 domów trafił numer zerowy „Monitora”, w którym obiecywaliśmy, że będzie to miesięcznik kulturalno-społeczny, nie tylko informujący o działalności Klubu Polskiego (wówczas wystarczyłby biuletyn), ale przynoszący też materiały dotyczące polskiej historii, literatury, tradycji, współpracy polsko-słowackiej i słowacko-polskiej. Jednocześnie do współtworzenia czasopisma zaprosiliśmy też czytelników

Dziś, zaproszona przez obecną redaktor naczelną do napisania krótkiego wspomnienia o początkach „Monitora Polonijnego”, znalazłam się w dość kłopotliwej sytuacji, bo te początki ani nie tak dawne, by obrosły legendą, ani nic w nich z etosu. Czasopismo powstało, bo było potrzebne chyba nie tyle Klubowi Polskiemu, co Polakom.

Wspomnienia zawsze bywają subiektywne; jedni dziś wspominają „Monitor” lat 1995-1999 jako czarno-białą płachtę, inni jako źródło ciekawych materiałów, miesięcznik, w którym zawsze było co czytać. W mojej selektywnej pamięci pozostali przede wszystkim ludzie, z którymi w czasie redagowania „Monitora” w taki czy inny sposób się spotkałam.

Po upływie lat najcieplej wspominam pierwsze reakcje czytelników, bo to one utwierdzały nas, którzy tworzyliśmy czasopismo, w celowości podjętego wysiłku. Pierwsza zareagowała telefonicznie pani Grażyna Čepeňová z Vranova nad Toplą, której małżonek przyniósł nasz numer zerowy do szpitala, czym chorującej wówczas pani Grażynie sprawił ogromną radość. Pierwsze listy nadeszły z Trenczyna od pani Jolanty Trávnikovej i pana Alberta Semeradta.

Wierzę, że pani Jolanta, która wówczas dopiero krótko mieszkała w Trenczynie i której bardzo brakowało kontaktów z Polakami, spotkała się z panem Alfredem i przez niego nawiązała kontakt z innymi Polakami mieszkającymi w tym mieście.

Do dziś żałuję, że nie miałam okazji przyjąć serdecznego zaproszenia pana Alfreda na kawę. I w telefonie, i w tych pierwszych listach dużo było serdeczności i ciepła. Ten ton serdeczności był w każdym kolejnym liście od  czytelników, a listy nadchodziły z różnych zakątków Słowacji. Dużą niespodzianką był list, który otrzymaliśmy po wyjściu numeru zerowego od 15-letniej wówczas Adrianki Bialončíkovej ze Zwolenia-Sekier. Fragment tego listu o Bożym Narodzeniu u niej w domu i w Zwoleniu zamieściliśmy już  numerze styczniowym 1996 roku, a Adriankę obdarzyliśmy honorowym tytułem Pierwszej Młodej Autorki „Małego Monitora”.

Nie wiem, czy dziś już pani Adriana pamięta jeszcze ten swój debiut i bardzo mile przeze mnie wspominaną jej dalszą korespondencję z miesięcznikiem. Ja o niej pamiętam. A w ogóle to reakcja dzieci i młodzieży na „Monitor” była wspaniała – co miesiąc otrzymywaliśmy przynajmniej dwadzieścia kilka odpowiedzi na nasz „Konkurs błyskawiczny” i inne konkursy.

Wspominam autorów i tych bardzo znanych, i tych, którzy u nas nieśmiało debiutowali. Wspominam osoby, które współtworzyły miesięcznik i przysłużyły się do tego, by trafiał on do czytelnika: ofiarnego Irka Giebla, Joannę Nowak-Matloňovą, Renatę Majerčíkovą, Zuzannę Laščekovą, pana Stana Stehlíka. Każda z tych osób miała swe obowiązki zawodowe i swe rodziny, tak więc czas, który „Monitorowi” poświęcała, był jej czasem ich osobistym.

Nie zapominam o przychylności Wydawnictwa LÚČ, z którego drukarni korzystaliśmy. Pani Elżbieta T. Dutkowa cierpliwie znosiła fakt, że „Monitor” długo pisany był w jej biurze adwokackim, na jej komputerze, a w jej biurze odbywała się comiesięczna dystrybucja poszczególnych numerów. Pani Lidia Grala-Bednarčík wyciągała wydawcę czasopisma z kotła, w którym diabeł zamieszał ogonem. I tak mogłabym wymieniać i wymieniać.

Po długim czasie przeglądam stare numery „Monitora Polonijnego”. Tak, były czarno-biały, bo tak krawiec kraje, jak mu materii staje, ale za to „czarne” nie muszę się ani ja, ani wydawca wstydzić i cieszę się, że na moich pięciu minutach „Monitor Polonijny” nie skończył.

Danuta Meyza-Marušiak

MP 12/2005