post-title Halina Kunicka: „Niestety, zostałam w pamięci jako…

Halina Kunicka: „Niestety, zostałam w pamięci jako…

Halina Kunicka: „Niestety, zostałam w pamięci jako…

wykonawczyni Orkiestr dętych”

 WYWIAD MIESIĄCA 

W 1957 roku została finalistką radiowego konkursu dla piosenkarzy. Była pierwszą Polką, która otrzymała Nagrodę Publiczności na Międzynarodowym Festiwalu w Sopocie, pierwszą, która uczestniczyła w Festiwalu Piosenki w Tokio, i pierwszą, która wygrała Festiwal Przebojów w Dreźnie.

W plebiscytach, przeprowadzanych w Chicago, dwukrotnie uzyskała tytuł najpopularniejszej piosenkarki wśród amerykańskiej Polonii. Śpiewała w blisko trzydziestu krajach świata na czterech kontynentach. Reprezentując nasz kraj, śpiewała na olimpiadzie w 1972 roku w Monachium i na galowych koncertach w paryskiej Olimpii i słynnej sali Playela. Ma na swoim koncie dwanaście longplayów, o łącznym nakładzie ponad miliona egzemplarzy. W ostatnią sylwestrową noc wystąpiła w wiedeńskim lokalu „U Marcina“, bawiąc polską publiczność. Z Haliną Kunicką udało mi się porozmawiać na początku stycznia w jednej z wiedeńskich kawiarenek.

 

Przed spotkaniem z popularną piosenkarką, pytałam znajomych, z którą piosenką kojarzą Halinę Kunicką i… jednoznacznie wygrały „Orkiestry dęte”.

No właśnie… Niestety…

 

Dlaczego „niestety”?

Przez długie lata mojej kariery zaśpiewałam naprawdę wiele cudownych piosenek, bardzo wartościowych, pięknych, głębokich. Ale okazuje się, że zostałam w pamięci jako wykonawczyni „Orkiestr dętych”. To zabawna, śmieszna pioseneczka. Szkoda, że właśnie ten utwór wrył się w pamięć słuchaczy.

 

A które piosenki, według Pani, były ciekawsze, zasługujące na większą uwagę?

Zdaję sobie sprawę, że nagrałam bardzo dużo piosenek, które nie miały szans stać się przebojami, bo miały charakter poetycki, były bardzo skomplikowane muzycznie, no i nie były aż tak nośne, by szeroka publiczność nuciła je całymi dniami. Nagrałam płytę z muzyką Andrzeja Kurylewicza, z tekstami Leśmiana, Broniewskiego, Tuwima i plejadą polskich poetów. Przygotowałam również płytę „Co się stało?”, do której teksty mi pisał Ernest Bryll.

To właśnie tytułowa piosenka z tego krążka jest mi bardzo bliska. Mam na koncie płytę „12 godzin z życia kobiety” z cudownymi tekstami Wojtka Młynarskiego. Nieraz zastanawiałam się, jak mężczyzna może napisać tak głębokie i mądre teksty, typowe dla psychiki kobiety. Zawsze dążyłam do tego, żeby mój repertuar był różnorodny, żeby się nie skupiać na jednym gatunku.

 

O co najczęściej prosi publiczność podczas Pani koncertów?

Jest jeszcze jedna taka piosenka, po „Orkiestrach dętych” chyba numer dwa – „Gwiazda miłości”. To utwór, bez którego nie może się obejść żaden koncert. Najczęściej jednak na początku moich recitali śpiewam wiązankę starych przebojów.

 

Nie zastanawiała się Pani nad tym, by zaprosić do współpracy młodych wykonawców, podobnie jak to robią inni artyści, na przykład Maryla Rodowicz?

Bardzo bym chciała, ale wydaje mi się, że już nie mam takiego napędu do rozpoczynania czegoś od zera. Na to już się chyba nie piszę…

 

A co było dla Pani tym napędem, motorem, którego, jak Pani twierdzi, dziś nie ma?

Moim motorem były spotkania z publicznością. Do dziś czerpię z tego niesłychaną przyjemność – podczas występów wciąż dostaję dowody na to, że ludzie mnie lubią. Chcę przekazać moim wnukom tę mądrość życiową, że jeśli odnajdą w życiu swoją pasję to to, co będą robić, będzie ich bawić i cieszyć.

 

Mówi Pani, że nie ma ochoty na zaczynanie od zera, ale ma Pani synową – artystkę (Anna Maria Jopek – przyp. od red.). Nigdy nie zastanawiałyście się Panie nad tym, by wystąpić w duecie?

Zaśpiewałyśmy kiedyś razem moją piosenkę „Niech no tylko zakwitną jabłonie”. Ania nawet umieściła ją na swojej płycie. Na razie na tym się skończyło, każda z nas idzie swoją własną drogą, bowiem wykonujemy różne rodzaje muzyki.

 

Czy w jakiś sposób doradza Pani synowej w sprawach zawodowych?

Nie, w ogóle jej nie radzę.

 

Oznacza to, że ona nie potrzebuje Pani rad, czy Pani niechętnie miesza się w jej życie?

Jestem zafascynowana tym, co ona robi. Uważam, że Ania reprezentuje niezwykle wysoki gatunek muzyki. Ja mam kompleks, wypływający z tego, że zupełnie nie wiadomo, po co ukończyłam Wydział Prawa na Uniwersytecie Warszawskim, co w śpiewaniu mi nie za bardzo pomaga.

Ania natomiast ukończyła Akademię Muzyczną wydział fortepianu, jest wykształconym muzykiem. Ona swój głos traktuje jak instrument a kiedy śpiewa z zespołem, jest jednym z tych cudownych instrumentów. Z kolei ja bardziej koncentruję się na tekście. Może to wynika z mojego humanistycznego wykształcenia?

 

Jak więc doszło do tego, że zamiast prawnikiem została Pani piosenkarką?

Przypadek, jak to często w życiu bywa. Moja mama usłyszała w radiu, że ma się odbyć konkurs dla piosenkarzy amatorów. Ponieważ moja rodzina była bardzo umuzykalniona, rozśpiewana, mama grała na pianinie, więc mnie tam siłą zaciągnęła. Wystartowałam w konkursie, bardzo dobrze mi poszło.

Byłam wtedy na trzecim roku prawa, więc do końca miałam jeszcze jeden rok. Studia skończyłam, bo śpiewanie traktowałam jako zabawę. Nie przypuszczałam, że z prawem się pożegnam na całe życie i że właśnie śpiewanie stanie się moim życiem.

 

Nie żałuje Pani?

Nie, w życiu!

 

Co jest potrzebne, by osiągnąć sukces: talent, szczęście czy spotkanie odpowiednich osób na swojej drodze?

Przypuszczam, że wszystko razem.

 

Czy Pani mąż (Lucjan Kydryński, znany prezenter radiowy, konferansjer, zmarły w ubiegłym roku – przyp. od red.) to był właśnie ten odpowiedni człowiek na Pani drodze?

Tak. Kiedy się spotkaliśmy, ja już śpiewałam siedem lat. To spotkanie zaowocowało innym spojrzeniem na to, co robię, poszukiwaniem czegoś innego. Może się mylę, ale gdybym jego nie spotkała, być może skończyłabym na tych „Orkiestrach dętych”. Do momentu spotkania Lucjana śpiewałam sobie lekkie pioseneczki, co było w zgodzie z moim radosnym usposobieniem. Dopiero mąż zaczął kształtować mój smak, poznał mnie z ciekawymi ludźmi: z Agnieszką Osiecką, Wojtkiem Młynarskim i innymi. Dzięki niemu weszłam w doborowe środowisko.

 

Jako mała dziewczynka chętnie oglądałam Pani zdjęcia, słuchałam płyt, które mieli moi rodzice. Nazwisko Haliny Kunickiej i Lucjana Kydryńskiego w tamtych czasach kojarzyło się z elitami artystycznymi, ze światem ekskluzywnym. Czuliście się Państwo ludźmi, którzy tworzyli tamtą rzeczywistość?

Nie… Aż tak to nie…

 

Moje pytanie nie ma zabarwienia negatywnego.

Ja wiem, odebrałam to jako pozytywną opinię. Czuję się zaszczycona, że Pani tak to postrzega. My nigdy nie byliśmy tak do końca w tej tak zwanej estradce. Szliśmy troszkę inną, swoją drogą. Mieliśmy przyjaciół, swoje środowisko. Byliśmy z dala od estradki, a jedyne kontakty z nią mieliśmy wtedy, gdy braliśmy udział w festiwalach. Mój mąż je prowadził, ja tam czasem podśpiewywałam.

 

Chyba zbyt skromnie Pani mówi o sobie… Czym były dla Pani festiwale, takie jak Sopot czy Opole?

Niczym. Kompletnie niczym. Człowiek wiedział, że powinien tam wystąpić, bo wymagała tego popularność, a wtedy, wiadomo, w pewnych imprezach należy brać udział. Nigdy nie lubiłam i nie lubię się ścigać i walczyć. To było dla mnie upiorne i wspominam to z niechęcią.

Jak współpracowały ze sobą takie dwie silne osobowości jak Pani i Pani mąż?

Nie jestem silną osobowością. Z radością i przyjemnością w pewnym stopniu podporządkowywałam się jego sugestiom, widzeniu rzeczy, smakowi. Być może później doszło do wzajemnego oddziaływania, dopełniania się, ale to nigdy nie było na zasadzie walki osobowości.

 

Czy dwie gwiazdy pod jednym dachem nie stworzyły mieszanki wybuchowej?

Nigdy nie wchodziło w grę myślenie o sobie w kategoriach gwiazd. Z radością robiliśmy to, co nam los przypisał.

 

Czym jest dla Pani sukces? Odniosła go Pani?

Tak. Jest to dla mnie wielka radość. Sukcesem jest między innymi to, że nadal ktoś mnie zaprasza na występy, że publiczność na nie przychodzi, śpiewa moje piosenki, zna je na pamięć. Czego mogę więcej pragnąć?

 

Czy takie występy traktuje Pani jako pewne antidotum na stres i smutek?

Wyłącznie.

 

Jak ocenia Pani młodych artystów, którzy czasami sięgają po Pani repertuar, jak na przykład Halina Mlynková?

Dzwoniła nawet do mnie z pytaniem, czy nie mam nic przeciwko temu, by zaśpiewała „Noce i dnie” i „To były piękne dni”. Zrobiła to inaczej. Urocza, miła dziewczyna – pięknie śpiewa! Oczywiście, nie miałam nic przeciwko temu. Uważam to za pewnego rodzaju sukces.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń

MP 2/2007

 

Autorka składa podziękowanie panu Witoldowi Różyckiemu – organizatorowi występu Haliny Kunickiej