post-title Zielono mi…

Zielono mi…

Zielono mi…

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Późny wieczór, dziesiąta na zegarze, słońce wciąż nad widnokręgiem, obiad właśnie skończony, w zlewozmywaku stos talerzy, obok szereg niemowlęcych butelek – szykuje się długie szorowanie. Ale coś mnie ciągle rozprasza. Rozglądam się, nasłuchuję. Chichot. Ktoś się śmieje. Szyderczo.

No i jest! Siedzi na parapecie, w zielonej czapce, trójlistna koniczyna za uchem, noga założona na nogę, 6 cali wzrostu i się śmieje. Zanim pomyślałam, wyrwało mi się pytanie: „Co robisz w moim domu?”. I wtedy zdałam sobie sprawę, że chyba mówię do siebie, ale… padła odpowiedź: „W Twoim domu? Irlandia to mój dom! A gdzie jest Twój?”.

Tak, tak. Leprechauny, elfy, trolle, hobbity – tu jest ich kraina, ale mało kto to zauważa w codziennym pędzie za „jurkiem”, czyli za euro. My przyjechaliśmy tu tuż po otwarciu granic unijnych, zakasaliśmy rękawy i zabraliśmy się za szybkie realizowanie naszych marzeń: zarobić dużo, wrócić, wybudować dom, może otworzyć własny biznes. Życie samo zweryfikowało nasze cele i marzenia – na pytania znajomych o datę powrotu nie mówimy już „za rok, półtora”, ale „ jak się dom wybuduje”, „jak się recesja skończy” itp. To, co wydawało się proste do zrealizowania i osiągnięcia, wcale takie proste nie jest, jeśli jednocześnie chce się żyć… normalnie.

Takich jak my jest tu na pęczki. Każdy na początku dostaje zawrotu głowy od możliwości: najlepsze kosmetyki za dniówkę wynagrodzenia, szaleństwo odzieżowe, wycieczki do egzotycznych krajów, cudo-sprzęt elektroniczny wreszcie w zasięgu portfela. Wszystko łatwo dostępne bez większych wyrzeczeń. A jak już się człowiek nasyci tymi dobrodziejstwami, które do tej pory prawie lizał przez szybę w hipermarketach w Polsce, to zaczyna się zastanawiać, jak bez tego żył. I tęsknota za polskim boćkiem ucieka. Ale wszystko do czasu.

Nasze pierwsze tygodnie w Krainie Elfów upłynęły w bezgranicznym zdumieniu. Chodziliśmy jak nawiedzeni, kręcąc głową w lewo i prawo, i znowu w lewo… A nie!

W prawo trzeba! W pubie stałam nad umywalką i kłóciłam się z kranami – po kie licho dwa: na zimne i wrzątek!?, a Irlandka patrzyła na mnie jak na UFO, no bo o co mi chodzi. Wodę się napuszcza do umywalki! Przepuściłam z tuzin autobusów na przystanku, złorzecząc na kierowców, ich rodziny i nawet zwierzęta domowe, zanim dotarło do mnie, że na autobus trzeba uprzejmie pomachać, żeby stanął. Wciągnęłam chyba z galon deszczówki, dziwiąc się tubylcom, śmigającym

w japonkach i krótkim rękawku przy zaledwie 15 stopniach. No ale lato zobowiązuje. To nic, że tylko kalendarzowe. Miałam nocne koszmary z gołymi nóżkami niemowląt, wystawionymi na wichrowy i deszczowy świat, a teraz moja córa sama majta nagimi stópkami w wózku. Ku ogólnemu zmartwieniu dziadków naturalnie. Na początku przywoziliśmy z Polski całe walizki z wałówką, kosmetykami i innymi niezastąpionymi rzeczami. Pomalutku tych „suwenirów”

z ojczyzny było coraz mniej, aż dotarliśmy do punktu, w którym, będąc w ojczyźnie, gotujemy beef caserole, kanapki zagryzamy chipsami i planujemy, w którym z dziesiątków okolicznych pubów spotkamy się wkrótce ze znajomymi na pintę Guinnessa.

Jeśli natomiast myślimy o „polskiej gościnności”, to zdecydowanie ją przebija irlandzka serdeczność: prawdziwa, namacalna, niezwykła, obecna na każdym kroku, wszędzie i żeby nie wiem co. Każdy – nawet najbardziej wkurzony Irlandczyk – zanim przystąpi do awantury, zaczyna od pytania: „Jak się masz?”. Od słowa do słowa i zamiast drzeć z kimś koty idzie z nim do pubu szukać ugody w kufelku lub dwóch.

Właśnie ta otwartość tubylców, ich bezinteresowność i chęć niesienia pomocy z uśmiechem na ustach jest pierwszą rzeczą, za którą tęsknimy, przekraczając progi polskiego lotniska. Te rumiane, zawsze uśmiechnięte twarze, czy to na chodniku, czy w autobusie, urzędzie lub szpitalu rozgrzewają człowieka nawet w najbardziej paskudny irlandzki dzień.

I do tego zapierająca dech w piersiach przyroda: wiecznie zielone łąki, lasy z tajemniczymi jarami, niesamowite jeziora, zarośnięte mchem siedziby druidów, szumiące potoki wśród dzikich lian, mgliste zatoczki nad morzem.

Na tym myśleniu i wspominaniu minęło kilka dni. Znów jestem w Polsce. Godzina druga w nocy, w babcinym mieszkaniu w Łańcucie. Siedzę przy tym samy stole, przy którym niegdyś piłam z babcią herbatę i obie marzyłyśmy o wielkich bogactwach. „To gdzie jest ten mój dom?” – myślę. I chyba słyszę babcię, jak podpowiada cichutko: „Tutaj!”

Ewelina Widera, Irlandia

MP 10/2009