post-title Przeżyć tak wiele i zachować pogodę ducha

Przeżyć tak wiele i zachować pogodę ducha

Przeżyć tak wiele i zachować pogodę ducha

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

Aż trudno uwierzyć, że w tym roku w maju skończy 93 lata. Jest elegancki, rozmowny, pełen energii, nie szczędzi ciepłych słów. Chętnie opowiada o swoich doświadczeniach i przeżyciach, dzieli się informacjami z zakresu historii. Większość swojego życia przeżył na Słowacji, ale, jak podkreśla, zawsze czuł się i czuje Polakiem. Jego misją było i jest dbanie o dobry obraz Polski wśród Słowaków i odwrotnie – Polakom opowiada o Słowacji i uwarunkowaniach historycznych tego kraju. Z panem Antonim Jabłońskim spotykam się w Instytucie Polskim, który odwiedza dość często, by uczestniczyć w organizowanych przez niego imprezach.

 

Dzieciństwo i młodość

Przyszedł na świat jako piąty syn w rodzinie, mieszkajacej w Jabłonce na Orawie. Jak większość jego rówieśników marzył o tym, by zostać szoferem. „W tamtych czasach samochody na wsi były rzadkością. Jak się taki pojawił, biegliśmy za nim z kolegami i każdy z nas marzył, by móc prowadzić taki pojazd“ – wspomina pan Antoni. Po skończeniu szkoły ludowej w wieku 11 lat wyjechał do Nowego Targu, by kontynuować naukę w gimnazjum. Był dobrym uczniem. Z satysfakcją mówi, że nauczył się greki, łaciny, niemieckiego, co w życiu nie raz mu pomogło.

Rodzice marzyli o tym, by został księdzem, ale on wybrał studia inżynierii lądowej na politechnice w Warszawie. Był 1935 rok. Po dwóch miesiącach musiał przerwać studia i podjąć pracę, bowiem nie stać go było na opłacanie internatu. Pracował w Ochotniczej Drużynie Roboczej koło Grójca pod Warszawą. „Dostałem broń, której się bałem, by pilnować magazynów“ – opowiada. Potem były szkolenia dla junaków i pomoc w regulacji Wisły w Puławach.

W końcu wrócił do Jabłonki, gdzie był pomocnikiem inżynierów w przegotowaniach wsi do komasacji, czyli scalania gruntów rolnych. W ten sposób zarobił 700 złotych i ponownie mógł wybrać się do stolicy na studia. „Wtedy to było sporo pieniędzy – kajzerka kosztowała 5 groszy, a mleko 10 groszy, natomiast za 700 złotych można było kupić motocykl“ – wyjaśnia. Kontynuował przerwane studia.

Pod koniec sierpnia 1939 roku po praktyce w Częstochowie przyjechał do Warszawy, by zaliczyć jeszcze jeden egzamin. „Rano o 5.35 zbombardowano budynek, w którym mieszkałem – opisuje. – Byłem 22-letnim szczeniakiem, który wyszedł na balkon i zobaczył na własne oczy wojnę!“.

 

Wojna w Warszawie

Pan Antoni, jak większość mężczyzn, zgłosił się do obrony Warszawy: pomagał w gaszeniu pożarów, wyciągał martwych spod gruzów. Do czasu, kiedy Warszawa się broniła, brał udział w jej działaniach obronnych. Pomagał też zdobywać żywność. Któregoś razu siostry zakonne wysłały go na rowerze do księdza do Pruszkowa, który mógłby dać im trochę jedzenia.

Na miejscu okazało się, że sam musi złapać kurę i ją zabić. Choć nigdy wcześniej tego nie robił, poradził sobie. „Długo goniłem kurę po podwórku, aż wreszcie się udało. Do Warszawy wracałem cały zakrwawiony. Kiedy mnie zobaczyli w takim stanie, przerazili się, że coś mi się stało“ – opowiada mój rozmówca.

 

Słowacja

Pod koniec września wyjechał z Warszawy. Na rowerze dotarł do swojej rodzinnej wsi. Tu okazało się, że większość jego rówieśników wyjeżdża na studia do Bratysławy. Pan Antoni również powziął taką decyzję. Słowacja dała mu szansę kontynuowania nauki, tworzenia pracowni politechniki bratysławskiej, gdzie został asystentem. Nie pozostał jej dłużny – w swoim życiu zbudował wiele obiektów wodnych. Zaraz po wojnie był zaangażowany w budowę portu wodnego w Bratysławie.

Potem były budowle wodne w Dubnicy nad Wagiem, Poważskiej Bystrzycy, zapora wodna Gabčikovo-Nagymaros, Krpeľany-Sučany-Lipovec i inne. Za swoją pracę otrzymał wiele nagród i wyróżnień od najwyższych przedstawicieli państwowych Czechosłowacji, a później Słowacji. „Jestem wdzięczny losowi, że mogłem realizować tak duże przedsięwzięcia“ – wyznaje.

 

„Limba”

Podczas wojny brał udział w działaniach podziemnej organizacji „Limba”, która współpracowała z polskimi organizacjami antyhitlerowskimi. Wspomina, jak pewnego razu spotkał się z jednym z polskich działaczy, który po przyjeździe do Bratysławy oznajmił mu, że nazajutrz musi być w Budapeszcie, by spełnić pewną misję, ale nie posiada dokumentów tożsamości.

„Mieliśmy kontakty z osobami na Orawie, które takie dokumenty mogły spreparować, ale czas naglił, więc pożyczyłem mu swoją legitymację“ – opowiada pan Antoni. Ów znajomy dotarł szczęśliwie do Budapesztu, ale w drodze powrotnej został zatrzymany w pociągu nakryty znalazł się w więzieniu w Šamorinie, gdzie wylegitymował się dokumentem tożsamości na nazwisko „Jabłoński”.

Z więzienia udało mu się jednak zbiec i ranny dotarł do jednego z bratysławskich szpitali. Od tego czasu pan Antoni bał się każdego pukania do drzwi. Pewnego dnia, już pod koniec wojny Niemcy przyszli po niego do domu. Wraz z nimi wyruszył na Orawę. Tam dzięki przekazanym Niemcom informacjom o dostawach miedzianej blachy, która dotarła właśnie w wagonach kolejowych do Żyliny, wypuszczono go na wolność.

Do czasu wyzwolenia Słowacji przez Rosjan ukrywał się w zakrystii pewnego kościoła na Orawie. Początkową nieufność Rosjan, którzy wtargnęli do kościoła, przełamał dobrą znajomością języka rosyjskiego i bajek rosyjskich.

Miłość życia

Podczas wojny dzięki znajomej z organizacji „Limba” poznał swoją przyszłą żonę, która była nauczycielką i przyjechała do Bratysławy na spotkanie nauczycieli. „To chyba była miłość od pierwszego wejrzenia“ – wspomina pan Antonii. Ponieważ dziewczyna wróciła na Orawę, znajomość kontynuowali korespondencyjnie. Pan Antoni zaprosił przyjaciółkę na wręczenie dyplomu ukończenia studiów.

Po niecałym roku znajomości wzięli ślub. „Najtrudniejszym przeżyciem było jej odejście – wyznaje mój rozmówca. – Przeżyliśmy wspólnie 65 lat. Trudno mi się przyzwyczaić do życia w samotności, choć to już ponad rok od jej śmierci“. Doczekali się dwóch synów i dwóch córek. Potem na świat przyszły wnuki i prawnuki. „Kiedy spotykaliśmy się wszyscy razem, było nas 32!” – mówi z dumą.

 

Dewizy życiowe

Kiedy pytam mojego rozmówcę o najszczęśliwszy dzień w życiu, chwilę się waha. „Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć, może ten, w którym poznałem moją żonę? Może, kiedy na świat przychodziły dzieci? – zastanawia się na głos. – Przez całe życie zastanawiałem się, jak oceniłaby moje zachowania mama, czy spodobałoby się jej to, co robię“. Bo, jak sam twierdzi, nigdy nie żył tylko dla siebie, zawsze starał się, by nikogo nie skrzywdzić, nikogo nie okłamać.

Największą jego dumą są budowle inżynieryjne, które zaprojektował i wybudował na Słowacji, a które stoją do dnia dzisiejszego. Jego aktywność, pęd do zgłębiania wiedzy mogłyby być inspiracją dla niejednego młodego człowieka – w 2003 roku pan Antoni ukończył studia prawnicze na uniwersytecie trzeciego wieku! Przy tym wszystkim pozostał skromnym, otwartym, pogodnym człowiekiem.

Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: autorka

MP 1/2010