post-title Ujrzeć Neapol i umrzeć?

Ujrzeć Neapol i umrzeć?

Ujrzeć Neapol i umrzeć?

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

„Neapol jest zamazaną pocztówką, Neapol ma tysiąc kolorów, budzi tysiąc lęków…” W ten romantyczny i zarazem tajemniczy sposób opisuje partenopejskie miasto znany włoski piosenkarz i autor tekstów Pino Daniele. Podczas mojej pierwszej podróży do Neapolu latem 1994 roku pytałam samą siebie, ile spotka mnie tu przyjemnych zdarzeń, a ile rozczarowań? Ile będzie prawdy w znanym, popularnym powiedzeniu „ujrzeć Neapol i umrzeć”, a ile pustego frazesu?

Zatłoczony, duszny autobus i mało przyjemne traktowanie na granicach nastrajało mnie posępnie. Zwłaszcza, że prawie wszystkie „turystki” były zajęte opowiadaniem o swojej pracy. W końcu ja też nie jechałam na urlop. Bez konkretnych planów i kalkulacji, na jak długo i za jakie pieniądze.

Mój wyjazd nie był typowo zarobkowy. W Warszawie zostawiłam wolną posadę w Izbie Skarbowej. Dwa lata na bezpiecznym, wygodnym stanowisku z rosnącą i przytłaczającą rutyną życia urzędniczego stały się nie do zniesienia. Chciałam przeciąć wszelkie nitki powiązań, układów.

Autobus do Neapolu tak naprawdę wiózł mnie w nieznane. Otwierał nowy etap w moim życiu, a ewentualne niepowodzenia i wpadki były wpisane w ryzyko tej przygody. Na miejsce dotarłam bardzo późno w nocy, ale miasto wydawało się tętnić pełnią życia.

Światła, hałas i duży tłok na ulicach zaskoczyły mnie zupełnie. A do tego bardzo gorące powietrze – jakby ktoś nagle otworzył drzwiczki od piecyka. Jeszcze przez wiele dni dochodziłam do siebie, podziwiając kaktusy, palmy, oleandry, które w Polsce z trudem się uprawia w doniczkach, a tu rosną dziko na poboczach ulic.

Upały, dochodzące do 40 °C, i duża wilgotność powietrza (70-80%) dawały uczucie ciągłej senności i jakby rozpływania się. Okazało się, że aby wyruszyć na miasto konieczne jest uzbrojenie się w kapelusz, okulary przeciwsłoneczne i małą butelkę zimnej wody, która po paru minutach staje się ciepła.

Z biegiem czasu przyzwyczaiłam się do odmienności tego miasta, do bezchmurnego, zawsze pogodnego lata, do zim bez śniegu, do ulic w centrum, gdzie rozwieszona na sznurach bielizna powiewa niczym sztandary.

Zmieniały się pory roku i kolejne prace: opiekunka do dzieci, pomoc domowa. Na nic więcej nie można było liczyć. W ciągu całego mojego pobytu (to już 16 lat) nie spotkałam nikogo, kto by ze sprzątaczki lub kelnerki awansował wyżej. Może to tutejsza mentalność, siła rodzinnych powiązań, która nie dopuszcza obcych, a może sama polityka zatrudnienia?

Przy rosnących wymaganiach i obowiązkowych konkursach (a także znajomościach!) zdobycie przyzwoitego miejsca na stanowisku publicznym (poczta, bank) jest trudne dla samym Włochów, a co dopiero dla nas, emigrantów.

Może właśnie dlatego Polacy, głównie kobiety z południowej części kraju, przyjeżdżają tu sezonowo, przyjmują nadarzające się zajęcia i po roku, góra po kilku latach powracają. Nie tworzą oni organizacji polonijnych, a kontakty między nimi są przypadkowe i krótkotrwałe.

Mój pobyt jednak ciągle się przedłużał. Wychowana na monotonnej mazowieckiej równinie nie mogłam oderwać oczu od prawdziwych cudów natury, w jakie obfituje południe Włoch – od skalistych wybrzeży, przepastnych dolin, bujnej, wszechobecnej roślinności. Sugestywne widoki i niepowtarzalne miejsca stały się natchnieniem dla wielu moich wierszy.

Dziś mieszkam w Italii na stałe (niedawno przeniosłam się w okolice Montecassino), a za każdym razem, kiedy powracam do miasta pod Wezuwiuszem, myślę sobie, że jest tu tak, jak w piosence – można zobaczyć tysiąc kolorów i odczuć tysiąc lęków.

Romana MilikNeapol

MP 7-8/2010