post-title Pierwszy krok do parytetu płci

Pierwszy krok do parytetu płci

Pierwszy krok do parytetu płci

 OD ENTUZJASTEK DO PARYTETEK 

Konstytucja RP w art. 32 stanowi, że „wszyscy są równi wobec prawa. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne”, a w art. 33 czytamy, że kobieta i mężczyzna „mają w szczególności równe prawo […] do zajmowania stanowisk [i] pełnienia funkcji”.

Z formalnoprawnego punktu widzenia istnieje więc w Polsce norma, zapewniająca kobietom i mężczyznom równość praw politycznych, tymczasem sytuacja faktyczna nader często jest całkowicie odmienna. Zasada równości bywa łamana przede wszystkim przez tych, którzy układają listy wyborcze. Na tych listach do wyborów powszechnych od niepamięci liczba kandydatek była zdecydowanie mniejsza niż kandydatów.

W rezultacie, chociaż Polek jest więcej niż Polaków, w Sejmie obecnej kadencji mamy tylko ok. 20 proc. kobiet, a w Senacie zaledwie 8 proc. Tymczasem np. w parlamencie Szwecji kobiety stanowią 47,0 proc. wszystkich posłów, w Finlandii – 41,5 proc., Holandii – 41,3 proc., Danii – 38,0, Islandii – 33,3 proc. A jak jest poza Europą? Panie to np. 56,3 proc. parlamentu Rwandy i 43,2 proc. Kuby. Mniej kobiet – w porównaniu z Polską – zasiada np. w parlamentach Wielkiej Brytanii, Francji czy USA.

Prawną podpórką, zapewniającą większy udział Polek we współtworzeniu prawa i w życiu publicznym, jest przyjęta 3 grudnia 2010 roku przez Sejm RP tzw. ustawa kwotowa, na mocy której na listach wyborczych do Sejmu, Parlamentu Europejskiego, rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich obowiązkowo winno się znaleźć 35 proc. kobiet i 35 proc. mężczyzn.

Resztę miejsc komitety wyborcze mogą obsadzać dowolnie. Jeśli te stosunki nie zostaną zachowane, lista wyborcza nie będzie zarejestrowana. Ustawa nie obejmuje wyborów do Senatu i rad gminnych do 20 tys. mieszkańców, zakładających ordynację większościową. Nie dotyczy też wyborów uzupełniających i przedterminowych.

Za przyjęciem ustawy było 241 posłów, przeciw 154, a 9 wstrzymało się od głosu. Posłowie SLD opowiedzieli się za przyjęciem ustawy, a z PiS w większości przeciw niej. Przeciw ustawie głosowało także 10 posłów PO, a wśród nich były minister sprawiedliwości Andrzej Czuma i konserwatysta Jarosław Gowin, który w „Gazecie Wyborczej” swe stanowisko argumentował następująco: „Jestem z fundamentalnych względów przeciw inżynierii społecznej. Kwoty ograniczają wolność jednostki, bo ktoś może chcieć stworzyć sobie listy złożone z samych kobiet albo z samych mężczyzn. Są także sprzeczne z zasadą równości wobec prawa”.

Myliłby się ten, kto przypuszczałby, że to Sejm, zdominowany w 80 procentach przez mężczyzn, darował Polkom ustawę kwotową. I tej ustawy, podobnie jak znacznie wcześniejszych praw obywatelskich czy politycznych, kobiety nie otrzymały w prezencie. Pracowały na nią z uporem przez dłuższy czas.

O ile w Europie Zachodniej zwiększenie udziału kobiet w polityce promowały partie polityczne i to one wprowadzały najrozmaitsze rozwiązania wzmacniające pozycję pań w życiu publicznym, to w Polsce było na odwrót. To ruch obywatelski, przede wszystkim ruch emancypacyjny kobiet czy – jak kto woli – ruch feministyczny ciągnął polityków, którzy przeciw wsparciu zwiększonego udziału kobiet w polityce wytaczali ciężkie działa.

Ustawa kwotowa, będąca wynikiem nie inicjatywy poselskiej, ale inicjatywy obywatelskiej, ma swą historię, ściśle związaną z drugą falą feminizmu w Polsce, wywołaną przez projekt ustawy antyaborcyjnej z 1989 roku oraz zakaz aborcji, przyjęty przez gremium sejmowe, składające się w 90 proc. z mężczyzn.

Po fali bezpośrednich protestów nastąpiła faza refleksji i dyskusji nad udziałem kobiet we współtworzeniu prawa. Coraz więcej dobrze wykształconych pań zdawało sobie sprawę, że gwarantowane konstytucją prawa dla kobiet bez możliwości współstanowienia tych praw nie mają same z siebie sensu emancypacyjnego.

Projekt ustawy kwotowej płci na listach wyborczych jako pierwsza przedstawiła w Sejmie wicemarszałek Sejmu Olga Krzyżanowska na początku lat dziewięćdziesiątych. Projekt ten przepadł już w pierwszym czytaniu, podobnie jak wszystkie następne. Ich przeciwnicy argumentowali, iż uwłaczają one kobietom, które są bardzo zdolne i tak dobrze wykształcone, że żadnych podpórek tego rodzaju nie potrzebują.

Debaty sejmowe na ten temat miały najczęściej charakter mocno rozrywkowy i zamiast poważnego potraktowania problemu pełne były niewybrednych dowcipów i uwag w rodzaju tej, wygłoszonej przez posła Jana Rokitę, że kobietom w polityce zanikają piersi.

W rezultacie od roku 2009 roku mamy zdominowany przez mężczyzn parlament, w którego prezydiach Sejmu i Senatu praktycznie nie ma kobiet. Nie ma też kobiet wśród szefów klubów parlamentarnych czy przewodniczących komisji senackich, a tylko dwie panie kierują komisjami sejmowymi.

Trudno nie zgodzić się z opinią publicystki Joanny Cieśli, która w jednym z zamieszczonych na początku roku 2010 w „Polityce” artykułów, oceniając dwudziestolecie III RP, pisała: „Udały się różne rzeczy, ale jedna na pewno się nie udała przez 30 lat budowania nowej Polski – wyrównanie statusu kobiet i mężczyzn. /…/ Kobiety prawie niezauważalnie przegrywały z mężczyznami grę o władzę – głównie dlatego, że tylko nieliczne ją podejmowały”.

Konieczność dokonania radykalnej zmiany działania zrodziła się na początku 2009 roku w założonym przez dr Henrykę Bochniarz „Klubie 22”, zrzeszającym damy polityki, biznesu, mediów i kultury. Profesor Magdalena Środa wspomina, że kiedy na początku 2009 roku członkinie „Klubu 22” otrzymywały różne zaproszenia na konferencje i dyskusje z okazji 20-lecia transformacji, to diabli je brali, że oprócz nich uczestniczyli w gronie dyskutantów wyłącznie mężczyźni. Powiedziała wówczas do Henryki Bochniarz, że trzeba coś z tym zrobić.

Odpowiedź brzmiała: „No to zróbmy!”. I zrobiły. Henryka Bochniarz, Małgorzata Fuszara, Magdalena Środa, Bożena Wawrzewska, Ludwika Wujec w czerwcu 2009 roku zorganizowały I Kongres Kobiet, na który do Pałacu Kultury w Warszawie zjechało się kilka tysięcy kobiet. Rezultatem kongresu był projekt ustawy o parytetach płci na listach wyborczych, który, w przypadku przyjęcia go przez parlament, powinien zmienić oblicze polskiej polityki.

Uczestniczki kongresu doszły do wniosku, że już czas, by Polki wzięły przynajmniej część spraw państwa w swoje ręce, ponieważ mężczyźni widzą świat inaczej i często nie dostrzegają tego, co ważne dla kobiet. Na kongresie powstało również stowarzyszenie Kongres Kobiet, którego przewodniczącą została znakomita organizatorka Bożena Wawrzewska.

Pięć liderek kongresu, pomysłodawczyń ustawy, zobowiązało się, że uczyni wszystko, by obywatelski projekt ustawy o parytetach płci trafił w 2010 roku pod obrady Sejmu. Projekt ten, zgodnie z nazwą, przewidywał 50-procentowy udział kobiet i 50-procentowy udział mężczyzn na listach wyborczych.

Wyjaśnijmy tu, co często nie jest rozumiane, że wprowadzenie parytetu płci na listach kandydatów nie jest równoznaczne z zagwarantowaniem udziału takiego samego odsetka kobiet w składzie obieranych organów władzy. O tym, ile znajdzie się w nich kobiet i ilu mężczyzn, mają decydować kampania wyborcza i wola samych wyborców. Parytet nie zagraża więc wolności wyborów.

Po kongresie rozpoczęła się akcja zbierania podpisów pod projektem ustawy, której nieformalną koordynatorką stała się Ludwika Wujec, legendarna postać „Solidarności” Regionu Mazowsze, asystentka Tadeusza Mazowieckiego w czasie obrad Okrągłego Stołu.

Razem z mężem Henrykiem Wujcem weszła w skład komitetu obywatelskiego. Bożena Wawrzewska, przewodnicząca stowarzyszenia Kongres Kobiet, była długoletnia dziennikarka polityczna, w akcję zbierania podpisów wciągnęła męża i dwu synów.

Profesor Magdalena Środa w czasie akcji odwiedzała kilka miast tygodniowo. Pomysłodawczynie ustawy, zwane parytetkami, rozjechały się po Polsce, propagując w różnych środowiskach swój projekt, szukając sojuszników, bowiem zdawały sobie sprawę, że wsparcie jedynie środowisk feministycznych tu nie starczy.

Podpisywały zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Działał Komitet Obywatelski „Czas na kobiety” i inne komitety obywatelskie. W akcję poparcia zaangażowały się takie autorytety, jak prof. Piotr Winczorek, wykładowca Katedry Filozofii Prawa i Nauki o Państwie na Uniwersytecie Warszawskim, były sędzia Trybunału Stanu, który niestrudzenie argumentował bezzasadność największego zarzutu, że parytet jest niezgodny z konstytucją.

Projekt poparł swym autorytetem prof. Wiktor Osiatyński, autor słynnego wyroku: „Mądre partie, którym na sercu leży godność kobiet i mężczyzn poprą parytety, a partie skundlone nie”. Delegację Kongresu Kobiet przyjęli prezydent, marszałek, premier, szefowie klubów poselskich.

Prezydent Lech Kaczyński, z którym organizatorki Kongresu spotkały się 28 lipca 2009 roku, obiecał, że kiedy ustawa trafi na jego biurko, podpisze ją, chociaż wolałby, żeby na listach rezerwowano dla kobiet nie 50 proc. miejsc, a 30. Premier nie krył ani swych wątpliwości, ani przekonania, że jeśli w ogóle ma być parytet, to 50 procent na 50.

W dniu 21 grudnia 2009 roku obywatelski projekt ustawy parytetowej, podpisany przez ponad 120 tysięcy osób, został złożony w Sejmie. Pierwsze jego czytanie nastąpiło 18 lutego 2010 roku. Wysokiej Izbie przedstawiła go prof. Małgorzata Fuszara i to ona pierwsza odpierała wszystkie argumenty przeciwników parytetu, a nie było ich mało.

Kuriozalny argument, że partiom trudno znaleźć odpowiednie kandydatki na listy, skwitowało zwięzłym stwierdzeniem: „To musiałaby być wyjątkowo paskudna partia, żeby nie udało się jej znaleźć sympatyzujących z nią kobiet. Przecież kobiety stanowią ponad połowę społeczeństwa”.

Po pierwszym czytaniu projektu niektórzy politycy, dodajmy, że tacy byli w każdym klubie poselskim i nie było ich mało, uśmiechali się ironicznie, a podczas debaty sięgali po tak prymitywne argumenty, jak ten, że parytet upokarza kobiety, że miejsce kobiety jest w domu, a jej udział w polityce jest sprzeczny z jej naturą, że parytet ogranicza prawa jednostki.

Stanowisko takie wywołało zdziwienie, bowiem parytetów płci w polityce nie wymyśliły polskie feministki – zagwarantowane ustawowo miejsca na listach wyborczych kobiety mają już w połowie państw świata.

Po pierwszym czytaniu wyglądało na to, że szanse ustawy w proponowanym przez Kongres Kobiet kształcie są niewielkie. W lutym 2010 roku nawet liczne panie z PO wyrażały się o niej negatywnie, a największym szokiem dla jej zwolenników było chyba stanowisko Elżbiety Radziszewskiej, pełnomocnika rządu ds. równego statusu i przeciwdziałania dyskryminacji, która, gdy wniosek przeszedł w pierwszym czytaniu, rozesłała do bardzo wielu osób listy, mające na celu montowanie frontu przeciw parytetowi.

Atmosfera wokół ustawy zmieniła się latem 2010 roku, gdy sondaże pokazały, że 60 proc. Polaków parytet popiera. To dopiero wówczas liderzy Platformy przyklasnęli ustawie.

 

Jej projekt trafił do odpowiedniej podkomisji i do Komisji Nadzwyczajnej. Na wniosek posłanki Agnieszki Rajewicz przyjęto m.in. poprawkę – już nie 50 proc., a 35 proc. miejsc dla kobiet na listach wyborczych. Potem bez dyskusji skierowano projekt do drugiego czytania.

W drugim czytaniu poseł Marek Borowski (SLD) zgłosił poprawkę – chciał, by na pierwsze pięć miejsc wprowadzić „suwak”, polegający na tym, że na tych miejscach umieszczano by przemiennie kobiety i mężczyzn. Poprawki nie przyjęto, a szkoda. Nie przyjęto też poprawki zgłoszonej przez PO o zastąpieniu sankcji niezarejestrowania listy sankcją finansową.

W dniu 3 grudnia 2010 roku Sejm przyjął ustawę wprawdzie nie parytetową, ale kwotową. Halina Rozpondek, posłanka PO, stwierdziła, że 35-procentowa kwota była kompromisem, bo w klubach parlamentarnych nie było zgody na parytet, a i kwoty budziły opór wśród parlamentarzystów. Z kolei premier Donald Tusk po ogłoszeniu wyników głosowania powiedział: „Cieszę się, że zrobiliśmy chociaż tyle” i dodał, że spór o parytety ma głębokie podłoże ideowe.

Zapewniał, że gdyby zależało od niego, głosowałby za 50-procentowym parytetem i „problem byłby z głowy”. Przyjęcie ustawy kwotowej część feministek uważa za porażkę. Stanowisko parytetek, liderek stowarzyszenia Kongres Kobiet, najpełniej odzwierciedla wypowiedź prof. Magdaleny Środy dla „Gazety Wyborczej”. Uważa ona za sukces fakt, że w konserwatywnym Sejmie udało się uchwalić kwoty, i dodaje: „To mały krok w dobrą stronę. Ale będziemy dążyły do tego, żeby ta ustawa została znowelizowana”.

Kongres Kobiet i jego liderki mogą przypisać sobie jeszcze jeden niepodlegający dyskusji sukces – w ciągu dwu lat pracy nad wprowadzeniem ustawy udało im się zmienić mentalność wielu Polaków i udowodnić siłę społeczeństwa obywatelskiego. Bowiem bez nacisku 60 procent obywateli, których Kongres Kobiet dzięki przemyślanej strategii potrafił przekonać i zmobilizować, ustawa nie miałaby szans w tym Sejmie, a to osiągnięcie, o którym warto pamiętać.

Danuta Meyza-Marušiak

MP 1/2011