post-title Janusz Józefowicz: „Metra się nie przebije“

Janusz Józefowicz: „Metra się nie przebije“

Janusz Józefowicz: „Metra się nie przebije“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Pewny siebie, na pierwszy rzut oka może trochę nieprzystępny, ale bardzo interesujący rozmówca. O musicalu „Metro“, który z desek teatru nie schodzi od dwudziestu lat, o własnych spostrzeżeniach na temat sukcesu oraz o planach twórczych na najbliższą przyszłość rozmawiałam z Januszem Józefowiczem w jednej z wiedeńskich restauracji. Do stolicy Austrii przybył wraz ze swoją żoną Nataszą Urbańską, która swoim występem uświetniła „Bal  Wiosny“ – imprezę wiedeńskiej Polonii.

Janusz Józefowicz – choreograf, aktor, scenarzysta i reżyser. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Od 1987 główny choreograf Teatru Rampa. Od listopada 1992 dyrektor artystyczny teatru Studio Buffo. Pomysłodawca i reżyser musicalu „Metro“, którego premiera odbyła się 30 stycznia 1991 r. w Teatrze Dramatycznym w Warszawie i którego sukces pozwolił na pokazanie go na Broadwayu. Do tego spektaklu zaangażował młodych utalentowanych ludzi, których znalazł na castingach w Polsce, Słowacji, Czechach i Rosji. „Metro“ w jego reżyserii było wystawiane również na scenie Operetki Moskiewskiej (w języku rosyjskim).

Spod jego skrzydeł wyszło wielu znanych artystów, np.  Edyta Górniak, Piotr Rubik czy jego obecna żona Natasza Urbańska. Jest ponadto twórcą takich musicali, jak „Romeo i Julia“, „Panna Tutli Putli“, „Piotruś Pan“ i wielu innych.

 

Musical „Metro“, którego jest Pan twórcą, obchodził właśnie swoje dwudziestolecie. Jak z perspektywy czasu ocenia Pan to przedsięwzięcie?

To kawał życia. Chcieliśmy się zmierzyć z całym światem, zaczynając od zera. Przecież wtedy w Polsce nie było musicalowych tradycji, nie mówiąc o kształceniu w tym kierunku. To było szaleństwo! Nikt w Polsce do tego czasu nie pracował tak jak my! I nie wiem, czy w ogóle na świecie.

 

Przedstawienie to nadal jest grane. W czym tkwi jego siła?

Przedstawienie jest tak długo grane, jak długo jest na nie zapotrzebowanie. O tym decydują widzowie, kupując bilety. Widać, że „Metro“ wciąż spełnia jakąś tam funkcję. Nie do końca to rozumiemy, jest to jakiś ewenement. Gramy w Polsce w halach sportowych. Czy takie rzeczy się zdarzają, żeby na spektakl teatralny przychodziło 9 tysięcy ludzi? A jednak! Teraz myślimy o ekranizacji „Metra“.

 

Wiem, że czuwa Pan nad młodymi artystami, grającymi w Pańskim teatrze, żeby sukces nie zawrócił im w głowach. Był taki moment, że Panu uderzyła woda sodowa do głowy?

Być może, ale takie stany można oceniać, patrząc z zewnątrz, bo człowiek, którego to dotyczy, chyba nie ma świadomości tego. Ale z drugiej strony należy zastanowić się, co to znaczy, że woda sodowa uderza komuś do głowy. Każdy artysta jest egocentrykiem i musi wierzyć w to, co robi. Jeśli to go pobudza do pracy twórczej, to jest usprawiedliwiony.

 

„Metro“ jest Pana najbardziej rozpoznawalnym znakiem firmowym, choć ma Pan na koncie olbrzymi dorobek musicalowy. Nie szkoda trochę, że pozostałe Pańskie dzieła pozostają w cieniu?

One żyją swoim życiem i doskonale sobie radzą. Spektakle „Tyle miłości” czy „Romeo i Julia“ gramy kilkanaście lat, ale „Metra“ się nie przebije. To była pierwsza produkcja prywatna, pierwsze castingi, pierwszy musical w Polsce! Z tym nie ma co konkurować, bo to jest legenda i niech ona sobie żyje swoim życiem, natomiast kolejne produkcje same się bronią i to jest najważniejsze.

Na które przedstawienie zwróciłby Pan szczególną uwagę?

Po prostu zapraszam do swojego teatru. To, co prezentujemy, jest na najwyższym poziomie i ten poziom nie odbiega od tego, co widzimy na Zachodzie. Wiele się zmieniło, nie mamy już kompleksów jak dawniej, kiedy robiliśmy „Metro“. Wtedy ludzie byli zdolni, ale nic nie umieli. Mieli jakieś tam marzenia, ale nie mieli szans ich spełnienia. Obecnie do teatru przychodzą ludzie przygotowani profesjonalnie, śpiewający, tańczący.

 

„Metro“ było więc szkołą życia. Również dla Pana?

Wie pani, dla mnie to było pierwsze słowo samodzielnie wypowiedziane, spełnienie marzeń sprzed wielu lat. W 1978 roku w Lublinie w kinie Kosmos obejrzałem film Miloša Formana „Hair“ i wiedziałem, że chcę tworzyć musicale. Zrealizowanie tego marzenia zajęło mi dwanaście lat. „Metro“ przetarło szlaki wszystkim tym, którzy interesują się musicalem.

 

Występ na Broadwayu z musicalem „Metro“ był ukoronowaniem sukcesu?

Tak. Po każdym spektaklu byliśmy oklaskiwani przez wyrobioną nowojorską publiczność. Zagraliśmy 40 przedstawień na owacjach i dla każdego z nas to pewnie był największy sukces w życiu. Mało tego, zmieniliśmy też historię Broadwayu, ponieważ tam się grało przedstawienia w bardziej klasycznej atmosferze.

Po „Metrze“ kolejna produkcja przypominała dekoracjami, estetyką w ogóle nasz musical. Wprowadziliśmy powiew świeżości i młodości. Dostałem list ze związku zawodowego reżyserów amerykańskich, w którym napisano: „Dziękujemy wam, że przewietrzyliście to miejsce, wprowadziliście tyle energii, dziękujemy, że znowu widz wrócił do teatru“.

 

Ale wtedy do Polski docierały informacje, że nie podbiliście Ameryki.

Producentowi nie udało się wprowadzić tego produktu na rynek amerykański – najtrudniejszy na świecie. Nas w Polsce opluto, bo Polacy uwielbiają, jak się komuś coś nie uda. Mamy to w genach. Opluto nas, odsądzono od czci i wiary. Ale ja byłem z moimi ludźmi na Broadwayu, po każdym przedstawieniu staliśmy ze łzami w oczach, szczęśliwi jak nikt wcześniej z polskich artystów.

Bo przecież nikt przed nami ani po nas nie grał na Broadwayu. Dostaliśmy nominację do Tony Awards jako spektakl schodzący z afisza, co się w ogóle nie zdarza, bo Tony Awards dotyczy promocji amerykańskich przedstawień. To duże uznanie środowiskowe.

 

Przed Panem kolejne wyzwania, przygotowuje Pan nowe przedstawienie o Poli Negri. Czego widzowie mogą się spodziewać?

To teatr XXI wieku. Opowiada o czasach, kiedy żyła Pola Negri, kiedy kino przeżywało rewolucję, bo przechodziło z kina niemego do kina dźwiękowego. Teraz my o tej rewolucji sprzed prawie stu lat będziemy robili inną rewolucję. Przygotowujemy widowisko, które będzie oglądane w takich okularach, które się zakłada w kinie trójwymiarowym. Po raz pierwszy na świecie łączymy żywy plan aktorski wraz z dekoracjami ze światem 3D.

Premiera odbędzie się we wrześniu. Jestem po pierwszych próbach – to jest fantastyczne! Mam świadomość, że robimy coś po raz pierwszy, odkrywamy zupełnie nowy kierunek. Moją bolączką zawsze było przebudowywanie sceny, szybkie zmiany dekoracji, by móc oddziaływać na widza. Dzięki nowej technologii będę mógł osiągnąć zamierzony efekt w ciągu sekundy.

 

To znaczy, że teraz teatr pójdzie w tym kierunku?

Myślę, że tak.

 

Przeciera Pan szlaki w tej dziedzinie?

Nikt nigdy wcześniej tego nie robił w teatrze. Będę pierwszy. Moi amerykańscy współpracownicy, którzy to obejrzeli, zachwycili się takimi możliwościami.

 

Szuka Pan do swoich przedsięwzięć musicalowych talentów w programach typu „Idol“? Czy takie programy są potrzebne?

Może i są potrzebne, ale, wie pani, różnica jest w motywacji. Do „Idola“ idą ludzie, którzy chcą robić szybką karierę. Ja nie lubię szybkich karier. U mnie ludzie, żeby mogli zaistnieć, muszą mieć talent i ciężko pracować przez parę lat. Tak było i nadal będzie w przypadku wszystkich, którzy wchodzą do mojego teatru.

Ten kilkuletni okres inkubacji gwarantuje, że ci ludzie potem wyjdą na rynek i na nim pozostaną, bo będą dobrze wyszkoleni. To czego ich uczymy to jest kapitał. Nie dam nikomu gwarancji, że zrobi wielką karierę, ale mogę mu dać gwarancję, że utrzyma się z tego, że pójdzie do dowolnego teatru i będzie miał swoją pozycję, bo ją wywalczy tym, co potrafi.

 

Czuje się Pan człowiekiem sukcesu?

Czuję się człowiekiem sukcesu chociażby dlatego, że żyję z tego, co lubię, co jest moją pasją. W naszym zawodzie jest tak, że sukces przychodzi rzadko i na chwilę. Realizacja dużego projektu zajmuje mi ok. pięciu lat, bowiem wszystko zaczyna się od zbierania pieniędzy. Uciecha z sukcesu raz na pięć lat to częstotliwość, od której z pewnością człowiekowi nie poprzewraca się w głowie. Wie pani, to jest ważne, bo gdybym nie miał sukcesów, to już na nic nie zdobyłbym pieniędzy. Ponieważ to, co mówi za mnie, to moje sukcesy. Są moim atutem w pozyskiwaniu pieniędzy.

Od kiedy zdecydowałem się wyjść z państwowych teatrów, na wszystko muszę sam znaleźć pieniądze. W tym sensie jestem człowiekiem sukcesu, że udaje mi się znaleźć pieniądze na kolejne projekty. Ten sukces kolejnych projektów upoważnia mnie do tego, żeby dalej iść wybraną drogą. Na przykład na projekt o Poli Negri szukam kolejnych milionów złotych, bo stanowi on ogromną inwestycję.

 

Czyli jest Pan też przedsiębiorcą?

Siłą rzeczy tak. Niestety, nie da się tego rozdzielić: jestem producentem i artystą – ta wojna postu z karnawałem w moim przypadku ma miejsce bez przerwy. Bo z jednej strony chciałbym zarobić jak najwięcej pieniędzy, a z drugiej chciałbym tworzyć jak najlepsze przedstawienia.

Ale chyba jedno nie wyklucza drugiego?

Wie pani co? Wyklucza. Gdybym chciał iść po linii najmniejszego oporu, kupiłbym prawa gdzieś na Zachodzie do jakiejś farsy i takie pieniądze bym robił, jakich w życiu nie zarobiłem! Ale to by było najprostsze.

 

Kusi to Pana?

Nie, nie kusi. Tu chodzi o coś innego: człowiek szuka możliwości realizacji kolejnych pomysłów, co nie ma wiele wspólnego z zarabianiem pieniędzy, ale na szczęście pozwala żyć na normalnym poziomie.

 

Mógłby Pan zamieszkać na stałe w innym kraju?

Mógłbym. Miałem propozycję pracy w Ameryce, niezłą, bo w Metropolitan Opera. Myślę, że bym sobie tam poradził. Dlaczego nie? Wie pani, to całe zamieszanie wokół „Metra“, kiedy w Polsce nas tak opluto, spowodowało pewne moje przemyślenia: jak się komuś nie podoba, że w Polsce robię musicale, to niech ten ktoś emigruje.

Ja nie będę szukał sobie nowego miejsca na ziemi tylko dlatego, że komuś to się nie podoba. Ja jestem Polakiem i będę tworzył nowe tradycje w tym kraju. Wracałem z Nowego Jorku do Warszawy na przekór wszystkim i wszystkiemu, by tu zrobić najlepszy teatr muzyczny.

 

Czyli taki „policzek“ podziałał na Pana mobilizująco?

Różne rzeczy na różnych ludzi różnie działają. Pracuję z ludźmi tyle lat i wiem, że jednego trzeba pogłaskać, a na innego nawrzeszczeć. Na mnie stres i niepowodzenie działają bardzo mobilizująco i dodają mi sił.

 

To wypadałoby życzyć Panu dużo stresów…

Tak, to wtedy sukces gwarantowany.

 

Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń

MP 4/2011