post-title O prawa polityczne bez różnicy płci

O prawa polityczne bez różnicy płci

O prawa polityczne bez różnicy płci

 OD ENTUZJASTEK DO PARYTETEK 

Przed tegorocznymi październikowymi wyborami parlamentarnymi wszystkie polskie partie polityczne skierowały swe obiektywy na kobiety. Rozpoczęła się rekrutacja kandydatek na kandydatki. Potrzeba ich co najmniej 540, bowiem tyle pań musi się znaleźć na listach wyborczych, by spełnić obowiązujący po raz pierwszy wymóg 35 proc. miejsc przewidzianych dla każdej płci. Inaczej lista nie zostanie zarejestrowana.

Wydaje się, że partie z realizacją tego wymogu nie będą miały większych kłopotów, bowiem w Polsce nie brak kobiet aktywnych, intelektualnie i zawodowo dobrze przygotowanych do pracy w polityce. Zdrowy rozsądek każe wierzyć, że to właśnie one znajdą się na listach wyborczych, a nie celebrytki, które wprawdzie przyciągają część elektoratu, ale później, już w parlamencie, najczęściej nie mają nic do powiedzenia i ani wyborcy, ani partie, które je promowały, nie mają z nich korzyści. System kwotowy, dający kobietom większą szansę na tworzenie prawa, to osiągnięcie polskiego ruchu kobiecego XXI wieku.

Dziś trudno sobie wyobrazić, że przed stu laty prawa wyborcze, najważniejsze z praw obywatelskich, posiadały jedynie Finki, które uzyskały je w 1906 roku. Polki prawa wyborcze mają od 1918 roku. Panuje powszechne przekonanie, utrwalane przez podręczniki historii, że otrzymały je w efekcie ogólnego postępu cywilizacyjnego. Korygują to twierdzenie ostatnie badania historyczne polskich feministek, które udowadniają, że w 1918 roku Polkom praw politycznych nikt nie podarował, że wywalczyły je dawne emancypantki.

Polki wprawdzie o prawa obywatelskie nie biły się jak Francuzki na barykadach, ale walczyły słowem, zaś ich dyskurs emancypacyjny, o którym najpełniej pisze historyczka Sławomira Walczewska w Damach, rycerzach i feministkach, był równie zdeterminowany. Przemawiały na wiecach, pisały artykuły, wydawały broszury. Polemizowały, argumentowały i przekonywały.

W XIX wieku, kiedy żądanie praw obywatelskich było głównym motywem ruchu kobiecego we Francji, Anglii czy Stanach Zjednoczonych, Polski na mapie Europy nie było i polskie emancypantki w tym czasie o prawa wyborcze nie walczyły, nie domagały się ich od rządów państw zaborczych, uważając, że prawa te są prawami politycznymi obywateli i obywatelek suwerennego państwa. Nie domagały się ich też od mężczyzn, bo i ci, jeśli takie prawa mieli, to w ograniczonej przez zaborców formie.

Nie oznacza to jednak, że prawa wyborcze dla kobiet nie były w tym czasie przedmiotem dyskusji politycznej. Publicznie mówiono o nich np. w Galicji w 1881 roku i w roku 1896, kiedy to zbierano we Lwowie i Krakowie podpisy pod petycjami o zniesienie tzw. pełnomocnictwa.

Obowiązujące bowiem w Galicji austriackie prawo wyborcze umożliwiało właścicielkom i samodzielnym zarządczyniom dóbr ziemskich czynne prawo wyborcze w wyborach do sejmu galicyjskiego, ale korzystać z niego mogły jedynie za pośrednictwem pełnomocnika, a tym musiał być mężczyzna.

Polki powszechnego prawa wyborczego dla siebie zaczęły domagać się na początku XX wieku, kiedy to chwiały się już trzy zaborcze monarchie absolutystyczne: Rosja, Austro-Węgry i Prusy. Najaktywniejsze z emancypantek tego okresu to Paulina Kuczalska-Reinschmit, Kazimiera Bujwidowa, Maria Dulębianka, Maria TurzymaJustyna Budzińska-Tylicka.

Dziś poza środowiskami feministycznymi mało kto o nich pamięta, a to one właśnie swoje zdolności i majątek poświęciły sprawie emancypacji kobiet i jako pierwsze głośno domagały się praw obywatelskich bez różnicy płci, czym w pełni zasłużyły sobie na miejsce w naszej, Polaków zbiorowej pamięci.

Najradykalniejsza bojowniczka o prawa kobiet na ziemiach polskich przed I wojną światową Paulina Kuczalska-Reinschmit w 1889 roku wraz z Marią Szeligą wzięła udział w paryskim kongresie kobiet, a w 1905 roku ogłosiła memoriał, w którym domagała się przyznania kobietom czynnych i biernych praw wyborczych do samorządu Królestwa Polskiego. Memoriał ten podpisały 4 tys. osób. O prawach wyborczych kobiet mówiła niejednokrotnie na różnych forach, m.in. na wiecach Postępowej Demokracji w 1906 roku.

To ona zjednoczyła polski ruch kobiecy, tworząc w 1907 roku ponadzaborowy Związek Równouprawnienia Kobiet Polskich, i wznowiła w Warszawie czasopismo „Ster”, które stało się organem Związku.

Na jego łamach przebiegała walka o prawa wyborcze kobiet. W tym czasie polskie emancypantki zaangażowane w ruch narodowo-wyzwoleńczy były pewne, że przez lata zaborów zapracowały sobie na status obywatelek, a przyznanie im praw obywatelskich, w tym przede wszystkim praw wyborczych, będzie w odrodzonej Polsce po prostu aktem sprawiedliwości

W swoich odezwach i artykułach pisały: nie chcemy praw dla siebie, ale dla dobra ojczyzny, chcemy obywatelskich obowiązków, równości. „My, kobiety, żądamy współudziału w walce o prawa narodu, w pracy dla jego przyszłości, żądamy uczestnictwa w odbudowywaniu gmachu narodowego” – wołała na lwowskim wiecu malarka Maria Dulębianka, pierwsza Polka, która demonstracyjnie wystartowała w wyborach do sejmu galicyjskiego w 1908 roku.

Szybko jednak okazało się, że przyznanie kobietom praw obywatelskich w wyzwolonej Polsce wcale nie jest takie oczywiste; socjaliści wprawdzie werbalnie deklarowali, że opowiadają się za prawami kobiet, ale uważali, że najpierw trzeba wyzwolić klasę robotniczą, a swoim działaczkom kazali podpisywać uchwały „nieprzeszkadzania obecnie przez przedwczesne żądania praw dla siebie”. Narodowcy natomiast twierdzili, że mówienie o prawach kobiet to rzecz nienarodowa, bo rolą niewiast jest „stać na straży świętych instynktów”.

Wprost trudno uwierzyć, ale na początku XX wieku samo wspominanie o obywatelskich prawach kobiet wywoływało śmiech i karcenie – nie wypadało bowiem obniżać takimi postulatami powagi dziejowej chwili, gdy ważyły się losy narodu. Zdenerwowana Dulębianka pytała: „Czyż kobieta stoi na zewnątrz swego narodu? Czyż do niego nie należy?”.

Paulina Kuczalska-Reinschmit przekonywała: „Równouprawnienie polityczne kobiet stanowi część nieodłączną ogólnych dążeń wolnościowych i tylko łącznie z nimi bywa osiągane”. Dulębianka przekonywała narodowców, że: „choć zdobędziemy wolność, wolnym narodem się nie staniemy, póki połowa ludności praw obywatelskich pozbawiona będzie”.

Ostrzej reagowała Kazimiera Bujwidowa, pisząc: „Kobieta dzisiejsza orientuje się bardzo dobrze, że wszelkie prawa zdobyte przez nią są na mężczyźnie wymuszone. Mężczyzna bowiem dzisiejszy w uprawnieniu kobiety nie widzi swego bezpośredniego interesu. Dając kobiecie prawa – kłamie. Wstydzi się jeno na początku wieku XX przyznać, że praw tych nie chce. Rozebrany z obsłonek programowo-politycznych męski osobnik, nawet do najradykalniejszych partii należący, jest często w nagiej treści swej istoty zażartym przeciwnikiem wyzwolenia kobiety”.

Polskie emancypantki przekonywały, że kobiety wniosą do polityki czynnik etyczny. Doktor medycyny, popularna działaczka społeczna w Warszawie, aktywna feministka Justyna Budzińska-Tylicka pytała z przekąsem, czy może zamiast o „kwestii kobiecej” nie należy mówić o „kwestii męskiej”, ponieważ „Idjotów mamy dwa razy więcej mężczyzn, niż kobiet. Więcej mężczyzn wśród zbrodniarzy, alkoholików, samobójców”.

Polskie emancypantki zdawały sobie sprawę, że miała rację Paulina Kuczalska-Reinschmit, nazywana hetmanką polskiego feminizmu, pisząc: „Historia naszego ruchu uczy nas, że kobiety przez czynny udział w walce o wyzwolenie wszystkich, jeszcze przez to praw obywatelskich dla siebie nie zdobywają”.

Zorganizowały we wrześniu 1917 roku, a więc jeszcze przed zakończeniem I wojny światowej, zjazd działaczek ze wszystkich zaborów, wybrały na nim delegację, którą upoważniły do przyszłych rozmów z tworzącym się rządem polskim w sprawie praw wyborczych dla kobiet. Delegacji przewodniczyła dr Justyna Budzińska-Tylicka.

Pierwszy obiecał Polkom prawa wyborcze powstały w Lublinie w nocy z 6 na 7 listopada 1918 roku Tymczasowy Rząd Ludowy, którego premierem został przywódca galicyjskich socjalistów Ignacy Daszyński. W punkcie 4. manifestu tego rządu czytamy m.in.: „Czynne i bierne prawo wyborcze będzie przysługiwało każdemu obywatelowi i obywatelce, mającym 21 lat skończonych”.

Rząd ten nie odważył się lekceważyć tak dużego elektoratu, jaki stanowiły kobiety, chociaż sam Daszyński pisał: „Nie umiem nawet sobie wyobrazić tego, co będzie z życiem ludzkości, jeżeli – połowa jej – kobiety wejdą naprawdę w to życie z wolą świadomą, z siłą odpowiadającą nie tylko swej liczbie, lecz i walorom kobiecym, silniejszym pod pewnym względem od męskich”.

Również Józef Piłsudski, który powołał 18 listopada 1918 roku rząd Jędrzeja Moraczewskiego, a 22 listopada został Tymczasowym Naczelnikiem Państwa, miał poważne wątpliwości co do roli kobiet w polityce; uważał, że kobiety nie będą racjonalnie wykorzystywały nadanych im w przyszłości praw, ponieważ „mentalność kobiety z natury jest konserwatywna i łatwo na nią wpływać”.

Mimo tych zastrzeżeń Piłsudski przyjął delegację kobiet z Budzińską-Tylicką na czele – oczekującym kobietom kazał wprawdzie przez kilka godzin czekać na mrozie przed willą na Mokotowie, w której wówczas urzędował, lecz one, szczękając z zimna zębami, stukaniem parasolkami w okna przypominały mu o swojej obecności. Czekać się opłaciło – 28 listopada 1918 roku Józef Piłsudski dekretem ustanowił, że prawo wyborcze mają wszyscy obywatele, bez względu na płeć. Prawo to potwierdziła konstytucja marcowa z 1921 roku.

Z prawa wyborczego kobiety skorzystały już w pierwszych wyborach do Sejmu Ustawodawczego, które odbyły się 26 stycznia 1919 roku. Znalazły się też na listach wyborczych, z reguły jednak na najniższych miejscach. Do pierwszego Sejmu II Rzeczpospolitej dostało się ich niespełna 2 procent.

Danuta Meyza-Marušiak

MP 5/2011