post-title O feministkach i parytetkach, ale inaczej…

O feministkach i parytetkach, ale inaczej…

O feministkach i parytetkach, ale inaczej…

 OKIENKO JĘZYKOWE 

W kilku poprzednich numerach „Monitora Polonijnego” mogli Państwo przeczytać niezwykle ciekawą  historię polskiego feminizmu, autorstwa Danki Meyzy-Marušiak.

Mnie ten temat zainteresował z innego punktu widzenia – językowego, bowiem polskie feministki walczą nie tylko o równe traktowanie kobiet i mężczyzn, ale też domagają się zmian językowych w tym zakresie. Wiele z nich wybiera bowiem żeńskie formy nazw stanowisk i zawodów w poczuciu, że to przywraca symetrię płci w języku i nie marginalizuje kobiet. Dzięki temu pojawiły się w polszczyźnie psycholożki, reżyserki, fotografki i inne podobne konstrukcje językowe, mające identyfikować żeński rodzaj naturalny osobnika.

Formy te i owszem, w polszczyźnie funkcjonowały, ale tej nieoficjalnej, kolokwialnej, niejako gorszej. Sama pamiętam, że w czasie studiów, kiedy koledzy chcieli nas zezłościć, nazywali nas właśnie filolożkami, co sugerowało jakąś gorszą kategorię filologa. Wspomniana forma doprowadzała mnie wówczas do furii. Dziś już zdecydowanie mniej, mało tego akceptowana jest przez młode pokolenie i oczywiście feministki, choć nie znalazła się jeszcze w słownikach współczesnej polszczyzny.

Takich i podobnych form możemy oczekiwać w polszczyźnie więcej i – moim zdaniem – nie należy przeciwko nim protestować, bowiem tworzone są zgodnie z systemem języka polskiego. Mało tego, spostrzegawczy czytelnicy „Monitora” na pewno zauważyli, że w prezentacji postaci prof. Magdaleny  Środy, z którą wywiad został opublikowanym w numerze grudniowym naszego pisma, pojawiły się określenia: „teoretyczka etyki…, filozofka…”, których w słownikach oficjalnych brak.

Ale jakże inaczej pisać o Środzie, jednej z czołowych działaczek na rzecz kobiet?! Pewnie sama by się sprzeciwiła, gdyby chcieć ją określać odpowiednimi formami neutralnymi (czytaj: męskimi) – teoretyk etyki, filozof. Polskie feministki idą jednak w języku dalej i starają się tworzyć żeńskie formy od właściwie wszystkich nazw stanowisk i funkcji, nawet jeśli nie tylko norma, ale i system polszczyzny na to nie pozwalają.

Wprowadziły więc do swojego słownika nazwy żeńskie, tworzone od męskich za pomocą paradygmatycznego –a, niby przez analogię do: przewodniczący – przewodnicząca, efektem czego są formy: profesoraministrawodza. Dla mnie jednak takie konstrukcje nie mają polskiego charakteru i dlatego nie jestem ich zwolenniczką. Z ogromnym zaciekawieniem obserwowałam próbę wprowadzenia do języka nazwy marszałka, którą to ugrupowania kobiece spod znaku Manify chciały nazywać Ewę Kopacz, pełniącą od niedawna jedną z najważniejszych funkcji w państwie – marszałka  Sejmu. Chyba jednak się to nie udało. Przynajmniej na razie.

W zasobie słowotwórczym feministek coraz bardziej popularny staje się sufiks –yni//-ini, któremu zawdzięczamy konstrukcje: naukowczynitwórczyniprzywódczyni czy gościni (jako określenie kobiety, używane na wzór gościa – mężczyzny, faceta). Z drugiej strony feministki są zwolenniczkami utrwalania męskich nazw zawodów, które dotąd kojarzono z kobietami, np. sprzątacz czy salowy. Problem sprawia im jednak męski odpowiednik przedszkolanki. Biorąc pod uwagę ich inwencję twórczą, wierzę, że i z tym sobie poradzą.

A jak na te proponowane zmiany winien reagować zwykły użytkownik//użytkowniczka języka? Przede wszystkim spokojnie. Z ich z ostateczną oceną powinni trochę poczekać, bowiem pomysły polskich feministek, konsekwentnie wcielane w życie, mają duże szanse zyskania aprobaty użytkowników polszczyzny, a przynajmniej ich większości, bo przecież tę większość tworzą kobiety.

Maria Magdalena Nowakowska

MP 1/2012