post-title Kasia Adamik: „Połknęłam bakcyla i reżyseruję filmy“

Kasia Adamik: „Połknęłam bakcyla i reżyseruję filmy“

Kasia Adamik: „Połknęłam bakcyla i reżyseruję filmy“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Podobnie jak niektórzy nasi czytelnicy ma mamę Polkę i ojca Słowaka. Oboje jej rodzice – Agnieszka Holland i Laco Adamik – osiągnęli sukcesy reżyserskie. Ona poszła w ich ślady. Kasia Adamik, bo o niej mowa, ma na swoim koncie kilka filmów, które reżyserowała samodzielnie bądź u boku swojej mamy. Ten ostatni – „W ciemności“ – był w tym roku nominowany do Oscara.

Nasza bohaterka przez większość życia mieszkała za granicą. Spotkałam ją w Wiedniu podczas Gali Złotych Sów, czyli polonijnych Oscarów, przyznawanych wybitnym Polakom mieszkającym za granicą za ich osiągnięcia. Okazała się wesołą, otwartą kobietą, chętnie opowiadającą o pracy, zagranicznych doświadczeniach i swoich słowackich powiązaniach.

Kasia Adamik (ur. 1972 w Warszawie) – absolwentka Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Brukseli; wyreżyserowała między innymi seriale: „Głeboka woda“, „Układ warszawski“, „Ekipa“, „Pitbul“ oraz filmy: „Boisko bezdomnych“, „Janosik. Prawdziwa historia“, „W ciemności“.

 

Jak to jest urodzić się w rodzinie artystycznej, w której i mama, i tata są reżyserami? Czy to obciążenie, czy przepustka do lepszego startu w życiu?

Wydaje mi się, że to jednak przepustka. Często słyszę pytanie, czy muszę walczyć z wizerunkiem rodziców, czy staram się od niego odciąć. Według mnie to absolutnie naturalne przyjąć fach po rodzicach. Przez stulecia tajemnice zawodowe przekazywało się właśnie dzieciom.

Dzięki rodzinie znalazłam się w najlepszej „szkole“, w której uczyli mnie moja mama – Agnieszka Holland, ciocia – Magda Łazarkiewicz i tato – Laco Adamik. Oni przekazali mi wiedzę o tym, co potrafią robić najlepiej.

 

Ale Pani wybór studiów – wydział komiksu w Brukseli – świadczy o tym, że nie chciała Pani reżyserować filmów, tylko tworzyć scenorysy.

Od scenorysów blisko do reżyserii. A komiksy to takie filmy, w których co prawda nie ma ekipy, ale opowiada się historie tak samo jak w filmie.

 

Czy to oznacza, że zatęskniła Pani za pracą z ludźmi?

Wydawało mi się, że nie mam temperamentu, by być reżyserem. Kiedy obserwowałam na planie filmowym moją mamę, widziałam, że jest jak generał, wódz. Miałam wrażenie, że takim trzeba być, jeśli się chce reżyserować, a ja mam inne usposobienie. Okazało się jednak, że można być innym i też dobrze sobie radzić w pracy z ekipą filmową. Jakoś się w tym odnalazłam.

Jak do tego doszło?

To była przygoda jak z bajki, ponieważ propozycja wyreżyserowania pierwszego filmu przyszła z dnia na dzień. W 2000 roku, kiedy to Andrzej Wajda otrzymał Oscara za całokształt twórczości, byłam w Los Angeles. Tam spotkałam producenta, który złożył mi propozycję reżyserską. Wiedział, że nigdy nie zrobiłam żadnego filmu, że nie studiowałam w szkole filmowej, ale jakoś poczuł, że nasza współpraca będzie owocna.

Film udało się zrealizować w rekordowym tempie, czyli w ciągu kilku miesięcy. Podeszłam do tego jak do eksperymentu, który miał mi pokazać, czy w ogóle potrafię zrobić film i czy mi się to spodoba. Niestety, połknęłam bakcyla i teraz reżyseruję filmy.

 

Ten debiutancki film to „Szczek“, dzięki któremu w 2002 roku znalazła się Pani w jednym z amerykańskich czasopism na liście dziesięciu najbardziej obiecujących twórców na świecie. Pani jednak zdecydowała się wtedy na powrót do Europy, a konkretnie na Słowację, gdzie kręciła Pani z Agnieszką Holland film o Janosiku. Warto było? Nie szkoda tamtej szansy?

Losy potoczyły się nie tak, jak sobie wyobrażaliśmy, bo wtedy tego Janosika nie dokończyliśmy z powodu braku środków finansowych. Gdyby udało się zaraz po sukcesie „Szczeku“ wrócić do światowego grona twórców filmowych z takim spektakularnym filmem, jak „Janosik“, pewnie moje życie by się potoczyło inaczej. „Janosika” kończyliśmy jednak dopiero trzy lata temu, czyli prawie 10 lat później od rozpoczęcia zdjęć.

Zatem po moim debiutanckim filmie w USA spędziłam cały następny rok na Słowacji. A może lepiej, że tak się stało? Potem powstał przecież serial „Ekipa“, a następnie film „Boisko bezdomnych“. Nabrałam doświadczenia. Teraz widzę, że jednak w Europie fajnie się pracuje, tu wolność reżyserska jest większa niż w Stanach i tego nam mogą Amerykanie tylko pozazdrościć.

 

Każdy pyta Panią, jak to jest być dzieckiem takiej mamy. A jak to jest być dzieckiem takiego taty?

Wyrastałam daleko od niego, on mieszkał w Polsce, ja za granicą. Spotykaliśmy się w święta lub podczas wakacji, a więc trudno powiedzieć, że te krótkie spotkania jakoś mnie kształtowały. Od kiedy pracuję w Polsce i spotykam sie ze współpracownikami Laca, czyli reżyserami, ekipami filmowymi czy teatralnymi, często słyszę, że jestem do niego bardzo podobna.

 

W czym?

W sposobie pracy i mówienia, w gestach. Od Agnieszki nauczyłam się pracy z aktorami, podejścia do opowiadania historii, a ponieważ ojciec jest bardziej uzdolniony wizualnie, co po nim odziedziczyłam, widzę, że jestem mieszanką ich obojga.

 

Pracuje Pani u boku mamy. Nigdy nie chciała Pani współpracować z ojcem?

On jest bardzo samowystarczalny. No i przede wszystkim robi opery, na których ja aż tak się nie znam. Laco ma świetny słuch, którego po nim nie odziedziczyłam. Robi świetne przedstawienia w wielu miastach: we Wrocławiu, Chorzowie, Bańskiej Bystrzycy, Bratysławie, Koszycach.

Mój wkład w świat opery to ostatnio nawiązana współpraca z Mariuszem Trelińskim. Rejestrowałam na DVD jego dwie opery. To kompletnie inna praca niż ta przy filmie, bo przedstawienie operowe trzeba ciekawie zmontować. Dla mnie to interesujące doświadczenie

Ma Pani rodzinę na Słowacji, którą odwiedza?

Mam kuzynkę, z którą się nie widziałam od lat, ale ona teraz mieszka w Londynie. Brat ojca również przeprowadził się do Polski.

 

Mając 9 lat wyemigrowała Pani z mamą do Francji. Mieszkała Pani w Belgii, Stanach Zjednoczonych. Gdzie jest Pani dom?

Ostatnio kupiłam mieszkanie w Warszawie. Przywiązuję się do pracy, do ludzi. Bardzo lubię wracać do miejsc, które są mi przyjazne. Kilka lat temu powrót do Polski był dla mnie dużym przeżyciem: znów mam rodzinę, przyjaciół z dzieciństwa, babcię, do której mogę wpaść na obiadek. To była duża, przyjemna zmiana, ponieważ przez wiele lat czułam się wykorzeniona. Nie wiem, czy ta sytuacja mnie nie zmęczy, ale na razie cieszę się tym wszystkim.

Która kultura jest Pani najbliższa?

Nie zastanawiam się nad tym. W czasach globalizacji, kiedy łatwo się podróżuje, można czerpać z różnych kultur. Fakt, że znam różne języki, pozwala mi czuć się bardzo swobodnie w różnych krajach świata. Nie mam problemu, by pracować w USA czy we Francji, mówię bardzo dobrze po angielsku i po francusku.

 

A po słowacku?

(Śmiech) To takie moje esperanto. Słowacki to język, za pomocą którego potrafię się świetnie porozumiewać na planie filmowym i poruszać różne tematy, ale zwykle pod koniec rozmowy moi słowaccy rozmówcy są bardzo zadowoleni, że tak dobrze rozumieją po polsku (śmiech)


Wierzy Pani, że dzięki filmowi można coś zmienić? Chyba taki cel Pani przyświecał, kiedy reżyserowała Pani „Boisko bezdomnych“?

Na chwilę na pewno, ale czy na dłuższą metę, nie wiem. Z filmem jest jak z książką, obrazem, zdjęciem – budzi emocje. Film jest podróżą, która może zmienić człowieka, jeśli jest otwarty.

 

Jak dobiera sobie Pani współpracowników?

Dla mnie ważny jest bardzo dobry kontakt osobisty. Kocham aktorów, cenię ich pracę przy tworzeniu filmu. Zależy mi, by na planie była przyjemna atmosfera, więc otaczam się aktorami, z którymi dobrze się dogaduję. Nie chcę niepotrzebnego stresu powodowanego nieporozumieniami, choć wiem, że niektórych reżyserów to motywuje do poszukiwań. Lubię pracować z ludźmi, których lubię i których dobrze znam. Wydaje mi się, że wtedy można szybciej osiągnąć zamierzony efekt.

 

Ma Pani jakiegoś ulubionego aktora?

Bardzo dobrze mi się współpracuje z Marcinem Dorocińskim, który grał na przykład we wspominanym przez panią filmie „Boisko bezdomnych“. To świetny aktor, ale też wspaniały kompan.

 

Jakie emocje towarzyszyły polskiej ekipie filmu „W ciemności“ podczas tegorocznej gali oscarowej?

To nie nasz film był faworytem, więc nie było w nas dużego napięcia. Gdyby nasz film miał większe szanse na Oscara, to pewnie i emocje byłyby dużo większe. A sama gala w tym roku była mało ekscytująca – nie było czym się podniecać, ponieważ nominowane filmy, oprócz kategorii nieanglojęzycznej, były po prostu średnie. Tegoroczna selekcja mnie rozczarowała. Czułam się, jakbym oglądała słaby mecz.

Czym są dla Pani nagrody w świecie filmowym?

Nagrody są głównie po to, żeby promować film. Każdemu twórcy zależy na tym, żeby jego film obejrzało jak najwięcej ludzi. Oczywiście bardzo miło jest dostać nagrodę, ale wiadomo, że w tej dziedzinie nie jest tak jak w sporcie, gdzie najlepszy to ten, kto pierwszy dobiegnie na metę. W filmie liczy się subiektywna ocena widza.

 

Nominacja do Oscara pomaga wypłynąć na szersze wody?

Nominacja do Oscara pomogła nam w popularyzacji naszego filmu i w Stanach Zjednoczonych, i w Polsce. To, co nas z Agnieszką bardzo uszczęśliwiło, to reakcja w Polsce – film obejrzało bowiem już milion dwieście tysięcy widzów. To jest ogromna liczba, takich wyników nie osiągają w Polsce nawet komedie romantyczne, a co dopiero jeśli idzie o film, który opowiada o holokauście, rozgrywa się w kanałach, w totalnej ciemności. I który trwa dwie i pół godziny!

 

Czy ten sukces spowodował, że już otrzymała Pani jakieś ciekawe propozycje?

Agnieszka otrzymuje różne scenariusze.

 

A Pani?

Przez ostatnich kilka lat pracowałam nad dwoma projektami w Stanach, ale jeszcze żadnego nie udało mi się dokończyć. Wszystko zależy od odpowiedniego momentu, szczęścia i dostatecznej ilości pieniędzy.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 4/2012