post-title Janusz Zaorski: „Film powinien być rozmową twórcy z widzami“

Janusz Zaorski: „Film powinien być rozmową twórcy z widzami“

Janusz Zaorski: „Film powinien być rozmową twórcy z widzami“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Podczas Festiwalu Filmów Emigracyjnych EMiGRA Janusz Zaorski był jednym z honorowych gości. Przed pokazem swojej najnowszej produkcji, „Syberiady polskiej“, z entuzjazmem opowiadał o powstawaniu tego niełatwego filmu, nad którym pracował blisko 7 lat.

Ale postawił na swoim, czego efektem jest wzruszający obraz opowiadający o wywiezionych na Syberię Polakach. Sporo scen zrealizowano w trudnych warunkach, bezpośrednio na Syberii, ale – jak twierdzi reżyser – tylko w ten sposób można było oddać autentyczność tamtych czasów.

W Polsce film zyskał przychylne recenzje, a Zaorski jeździ teraz po świecie, by promować swoje dzieło. Na jego trasie ma się znaleźć też Bratysława. Zanim jednak to nastąpi, publikujemy wywiad z reżyserem, który oprócz „Syberiady” nakręcił takie filmy, jak „Piłkarski poker“, „Szczęśliwego Nowego Jorku“ czy „Matka Królów“.

Pana najnowszy film „Syberiada polska“ to historia Polaków wywiezionych na Sybir. Taki los dotknął również kogoś z Pańskiej rodziny?

Od mojej babci się dowiedziałem, że część naszej rodziny zginęła na Syberii. Nie mogłem w to uwierzyć. Miałem wtedy może siedem, może dziesięć lat. Do tego czasu żyłem w nieświadomości, bo w latach 50. nic złego nie można było powiedzieć o Związku Radzieckim, ponieważ to był nasz wielki brat. Rodzice pracowali, a mnie i mojego brata wychowywała babcia, która potajemnie mnie ochrzciła, ponieważ ojciec był w partii i lepiej było nie wtajemniczać go w to.

 

Można więc powiedzieć, że uzyskana od babci informacja rozpoczęła w Pana życiu trwającą wiele lat drogę do realizacji filmu, którego premiera odbyła się na początku tego roku?

Tak, bo czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Ten temat w moim życiu powracał. Kiedy jako reżyser w latach 70. wyjeżdżałem na różne zagraniczne festiwale, zawsze przed czy po projekcji podchodzili do mnie Polacy tam mieszkający, którzy tęsknili za krajem, chcieli dowiedzieć się, jak wygląda ulica, skwerek, który dla nich coś znaczył. Często rozmowy takie kończyły się nad ranem, w ich domach, do których mnie zapraszali.

Podczas tych dyskusji okazywało się, że większość z nich otarła się o Syberię – ktoś z ich rodziny, rodzice, dziadkowie, wujek czy siostra dzielili los Sybiraków. Takich historii słuchałem w Australii, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Europie. Zaczęły mnie one interesować. Czytałem wszystkie publikacje na ten temat, gromadziłem materiały. Kiedy siedem lat temu producent złożył mi propozycję zrealizowania „Syberiady“, byłem przygotowany i nie musiałem czytać kilkudziesięciu książek na ten temat – znałem je już i wiedziałem, jak z nich skorzystać.

 

Od razu miał Pan wizję, jak zrobić ten film?

Zdawałem sobie sprawę, że muszę zrobić coś typowego, ale nie stereotypowego, w sposób prosty, ale nie prostacki, bo przecież to pierwszy film, który przeciera szlaki. Wiedziałem, że muszę go nakręcić realistycznie. Po prostu chciałem zrobić epicką sagę o losach Polaków wywiezionych na Sybir. Starałem się, by była ona zrozumiała zarówno dla nastolatków, jaki i dla starszych.

W Polsce przez osiem miesięcy film obejrzało 400 tysięcy widzów. To bardzo dobry wynik jak na tak trudny temat. To nie jedna z komedii romantycznych, które ludzie chętnie oglądają w kinach, chcąc się odprężyć, szukając rozrywki. To film, który daje do myślenia, wzbudza refleksje. Byłem świadkiem, kiedy film oglądało paru Sybiraków. Oni płakali, nie wytrzymali i musieli wyjść z kina, bowiem bali się, że ich serca tego nie wytrzymają.

 

Trudno było zdobyć pieniądze na ten film?

Było trudno. Sporo nas kosztowały przeloty na Syberię, hotele itd. Obliczyłem, że w Stanach Zjednoczonych taki film byłoby trzysta razy droższy. W Polsce jest o tyle dobrze, że mamy Polski Instytut Sztuki Filmowej, który dostaje półtora procent z reklam wszystkich telewizji, łącznie z satelitarnymi i kablowymi. Z PISF można otrzymać 49% procent środków na realizację filmu.

 

To norma?

Debiutanci mogą otrzymać więcej. Ponieważ „Syberiada“ jest filmem historycznym, koprodukcją, więc można było dostać jeszcze jakąś zwyżkę, ale resztę należało uzupełnić. I tu był problem, bowiem trudno przekonać sponsorów, producentów, by zainwestowali w film, w którym nie można pokazać żadnej marki samochodu czy telefonu komórkowego. Nie wszystkie sceny zostały zrealizowane. Początkowo planowałem, że film będzie trwał dwie i pół godziny, w efekcie trwa piętnaście minut krócej. Niektórych scen nie udało mi się nakręcić, ponieważ w ciągu realizacji materiału dziecięcy aktorzy zbyt urośli.

 

Motto tego filmu brzmi: „Nie odbiorą ci ojczyzny, jeśli nosisz ją w sercu“. To uniwersalne przesłanie, które z pewnością mocno rezonuje w tych, którzy mieszkają z dala od ojczyzny. O takich ludziach opowiada Pan też w filmie „Szczęśliwego Nowego Jorku“. Rozważał Pan kiedyś możliwość emigracji?

Tak. Będąc studentem wydziału reżyserii, dowiedziałem się, że w przygotowaniu jest projekt na wzór Radia Wolna Europa – Wolna Europa Telewizyjna. To był koniec lat 60. Po marcu 1968 roku wszystko, co działo się w Polsce, było okropne, niegodne. Chciałem się więc zgłosić do tego projektu telewizyjnego, ale ten nie doszedł do skutku.

Obecnie byłoby to możliwe, bo obraz przesyłany jest za pomocą satelity, wtedy jednak trzeba by było wozić kasety, co logistycznie było potwornie skomplikowane. Drugi raz rozważałem możliwość wyemigrowania w stanie wojennym, który mnie zastał w kraju. Ale właśnie pracowałem nad bardzo ważnym filmem „Matka Królów“. Musiałem go skończyć – uważałem, że to jest najważniejsze. Kiedy go skończyłem, był 1982 rok.

 

A film przeleżał potem jeszcze kilka lat na półce.

Przeleżał aż pięć lat! Później przez cztery lata nie miałem paszportu, więc nie mogłem wyjechać.

 

Czy widzów, naszych rodaków w Polsce, interesuje temat Polaków mieszkających za granicą?

Bardzo interesuje. Przecież „Szczęśliwego Nowego Jorku“ obejrzało 700 tysięcy widzów. To był rekord. Miałem ambicję stworzyć zapis myślenia Polaków u schyłku XX wieku: tych za granicą i tych w Polsce.

W tym obrazie pokazałem życie gastarbaiterów na Greenpoincie i ich bliskich w kraju. Ci z Ameryki wysyłali kasety wideo, podkolorowując swoje życie, pokazując się na tle cudzego samochodu czy w czyimś mieszkaniu, by ci w kraju im zazdrościli. Z kolei oni mogli oglądać na kasetach miejsca w Polsce, które opuścili, rodziny, które na nich czekały.

 

Którzy inni reżyserzy, według Pana, z sukcesem podjęli się tematów emigracyjnych?

Jako udany oceniam serial „Londyńczycy“. Pierwsze odcinki robił emigrant ze Szwajcarii Greg Zbiński (obecnie mieszka w Polsce, bo tu się ożenił). Paweł Pawlikowski, który we wrześniu wygrał Festiwal Filmów Polskich filmem „Ida“, wyemigrował z Polski wraz z matką mając 15 lat.

Fantastycznie opisał w filmie lata 60. Nikt w Polsce tego tak nie zrobił. Widać stop klatki z tego kraju, do którego mógł przyjechać dopiero po 1989 roku. On to zapamiętał rewelacyjnie! Pamiętam takie sklepy, lady, autobusy… Wyszedł przejmujący film.

 

Jak Pan ocenia bliską Pańskiemu sercu Telewizję Polonia?

Bardzo dobrze, bo ona wreszcie robi to, do czego została powołana. Wymyśliłem program TV Polonia, będąc prezesem telewizji i nie konsultując tego z nikim. Parlamentarzyści mieli do mnie o to żal, ale po paru latach mi gratulowali, bo dzięki temu kanałowi byli znani za granicą. To TV Polonia ich pokazywała, kiedy przyjeżdżali do Sztokholmu, Bratysławy czy Pragi.

 

Powiedział Pan kiedyś, że interesuje go człowiek przeciętny wobec przerastającej go sytuacji. Przykładem mogą być wspominane już filmy: „Matka Królów“ czy „Syberiada polska“, ale również monodram w wykonaniu Krystyny Jandy pt.„Danuta W.“. Jak doszło do tej współpracy?

Zaproponowała mi ją Krystyna Janda. Znamy się od lat. Jej nieżyjący już mąż, operator, Edward Kosiński był moim przyjacielem i to on robił zdjęcia do „Matki Królów“. Kiedy pojawiła się książka Danuty Wałęsy, od razu ją przeczytałem, ale nie snułem żadnych planów reżyserskich z nią związanych. Nie miałem na to pomysłu. Ale zadzwoniła do mnie Krystyna i przedstawiła swój projekt. Ponownie przeczytałem książkę i wiedziałem, że idealnie nadaje się na monodram.

Zrozumiałem, że można pokazać przeciętną kobietę wobec wydarzenia nieprzeciętnego. Pamiętałem wszystkie polityczne utarczki z czasów prezydentury Wałęsy. W tamtych czasach byłem prezesem do spraw radia i telewizji, sporo wiedziałem o kuchni politycznej. Poznałem też panią Danutę. Pamiętam pewne spotkanie w Belwederze, kiedy ona przeciwstawiła się mężowi. Bardzo mi się to spodobało i pomyślałem sobie, że ma charakter.

Problemem w realizacji monodramu była obfitość materiału, trudno było zdecydować, które partie książki wybrać. Uważałem, że pierwszy akt powinien mieć maksimum godzinę, a drugi 50 minut. W sumie pierwszy ma godzinę 10 minut, a drugi godzinę 20 minut. Proszę sobie wyobrazić, że Krystyna Janda gra przez dwie i pół godziny! To miara jej wielkiego talentu.

 

A jak widzowie reagują?

Od roku spektakle są wyprzedane. Jeśli Krystyna będzie miała siły i ochotę, to może grać panią Wałęsę do końca tego wieku.

 

A propos Wałęsów, jak ocenia Pan film Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei“?

To nie jest film dla mnie, to film dla młodych ludzi lub obcokrajowców. Ja to wszystko przecież wiem, oczekiwałbym bardziej skomplikowanego filmu, a on jest dosyć prosty, ale bardzo potrzebny. Cieszę się, że powstał i dotrze do widzów na świecie. To najwyższy stopień trudności, zrobić film o człowieku żyjącym, kiedy postać jest niejednoznaczna, impulsywna.

Film mógłby otwierać 93 festiwale! Tyle otrzymał zaproszeń. To ewenement! Nie wiem, czy którykolwiek film, pokazany w Wenecji, został zaproszony aż na tyle festiwali. Każdy z organizatorów chciałby, by to właśnie ten film otwierał dany festiwal, najlepiej w obecności Wałęsy i Wajdy.

 

Ma szansę na Oscara?

Będzie bardzo trudno. Zazwyczaj wygrywają tytuły, przynajmniej ostatnio, z mniejszych kinematografii. Jakby Akademia chciała pokazać, że mamy dobre serduszka, popieramy tych biedniejszych, jeszcze nie do końca zorganizowanych. Zawsze to jest loteria.

Proszę pamiętać, że większość decydentów to ludzie zaawansowani wiekowo, natomiast ci młodsi pracują, robią filmy, często nie mają czasu obejrzeć wszystkich nominowanych produkcji. Właściwie to nikt nie daje rady obejrzeć wszystkich filmów. Dlatego tak ważna jest odpowiednia promocja. Musiałoby mnóstwo ludzi brać pod łokieć akademików, odwozić ich na i z projekcji itd. To kosztowna praca, a wiemy, że zawsze tych finansów brakuje.

 

Rozmawialiśmy o wspomnieniach Danuty Wałęsy, a w tym roku ukazała się książka, mówiąca o tych samych wydarzeniach, ale widzianych z drugiej strony, autorstwa Moniki Jaruzelskiej – córki generała Jaruzelskiego. Pojawiły się też informacje, że być może na podstawie tej pozycji powstanie film. Myśli Pan, że to dobry pomysł?

Według mnie ta książka jest bardziej impresyjna, nie jest tak behawioralna, jak to lubi film. Pani Monika uprawia innego rodzaju slalom między kartkami, więc decydujący głos należałoby oddać scenarzyście, który zdecydowałby, czy widzi możliwość zrobienia filmu na podstawie tej pozycji.

 

A Pan by się podjął reżyserowania takiego filmu?

Nie, to nie jest mój temat, choć wiek XX bardzo mnie interesuje. Myślę, że Andrzej Wajda będzie miał jeszcze ciężkie życie z filmem o Wałęsie.

 

Dlaczego?

Ze względu na podziały polityczne. Nigdy nie byłem w żadnej partii – udało mi się. Nie lubię partyjniactwa, dla mnie państwowość jest ważna. Mojemu filmowi też się oberwało, ponieważ prawicowa prasa na początku napisała o „Syberiadzie“ bardzo dobre recenzje, więc lewicowa objechała go, oceniła, że to dno itd. Stałem się częścią rozgrywki między opcjami politycznymi.

 

Prawica przywłaszczyła sobie Pańskie dzieło?

W prawicowym piśmie napisano, że to bardzo dobry film, zachęcając widzów do obejrzenia go. Tylko tyle. A to wystarczyło. Wielu stwierdziło, że ten Zaorski to chyba prawicowiec. A ja jestem, proszę pani, centrystą. I nikt mnie nie przeciągnie ani na lewo, ani na prawo. A fundamentalistów na skrzydłach nienawidzę.

 

Czyli filmu o Smoleńsku też by Pan nie reżyserował?

Myślę, że w tej chwili na pewno nie. Ten film po prostu przeszkodziłby w zjednoczeniu Polaków. Ja coś wiem na ten temat, bo film musi trafić w swój czas. Z niektórymi filmami mi się powiodło, jak na przykład z „Piłkarskim pokerem“, który nie traci na aktualności. „Matka Królów“ udała się, ale „Dziecinne pytania“, trzymane na półkach 9 lat, kiedy dostały się do kin, były passé, bowiem ich czas minął.

Spotykamy się podczas pierwszej edycji festiwalu filmów emigracyjnych EMiGRA. Jak Pan ocenia tę inicjatywę?

Generalnie jestem za wszelkiego rodzaju festiwalami, dniami filmu, ponieważ one są pretekstem, by zaprosić widzów do kin, by obejrzeli filmy, może coś przemyśleli albo uzupełnili. Widzę dużą oryginalność tego pomysłu i potencjał.

Ten festiwal może się rozwijać w sposób harmonijny, zwłaszcza, że nie chodzi w nim tylko o filmy fabularne, które przecież na temat Polonii nie będą aż tak często realizowane, ale i o dokumenty, reportaże, których powstaje mnóstwo. Co roku można więc wybierać rodzynki z filmowego ciasta czy telewizyjnego zakalca i pokazywać je widzom. Film powinien być rozmową twórcy z widzami, a festiwal jest doskonałą okazją do takiej dyskusji.

Małgorzata Wojcieszyńska, Warszawa
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 11-12/2013