post-title Za pięć dwunasta

Za pięć dwunasta

Za pięć dwunasta

– Mamo, ty masz chłopaka? – dopytywały się dorosłe dzieci, kiedy przebąkiwała, że z kimś się spotyka. Chyba nawet uważniej zaczęli się jej przyglądać i zdążyli zauważyć, że była jakaś inna – uśmiechnięta, promienna…

– No więc tak. I jestem szaleńczo zakochana – zdecydowała się wyznać i córce, i synowi, kiedy spotkali się któregoś jesiennego weekendu w jej domu. Co prawda przebywała w nim rzadko, od kiedy podjęła pracę za granicą, ale wciąż to był rodzinny dom jej i jej dzieci. Tu przeżyła z nimi ich dzieciństwo, a wcześniej swoją pierwszą miłość i miesiąc miodowy…

Potem, po śmierci męża długo nie mogła stanąć na nogi, ale rozbrykane maluchy nie pozwalały jej na użalanie się nad sobą. Nigdy zresztą nie miała tego w zwyczaju, choć życie jej nie rozpieszczało. Po długich latach chudych, jak zwykło się mawiać, wreszcie wydawało się, że los się do niej uśmiechnął. A właściwie to jego uśmiech wywołał uśmiech na jej twarzy.

Natknęli się na siebie przypadkowo, kiedy pewnego razu usiadła przy kawiarnianym stoliku. Nie zauważyła, że na krzesełku leży jego parasol. Sądziła, że stolik jest wolny. Kiedy on wrócił z baru ze swoim napojem, stanął trochę zakłopotany.

Chcąc ustąpić jej miejsca, rozglądał się za innym wolnym stolikiem. Rozejrzała się i ona, ale kiedy okazało się, że wszystkie są zajęte, podzielili się tym jednym. Podzielili się też swoimi opowieściami. Na początku rozmawiali trochę onieśmieleni, potem jakby znali się długie lata.

Wracając do mieszkania w tym obcym mieście, w którym przyszło jej żyć i pracować, marzyła, by jeszcze tego samego wieczoru zadzwonił. Telefon zadźwięczał minutę po tym, jak zatrzasnęła za sobą drzwi. 

– Tak, trzecie piętro – powiedziała, naciskając przycisk domofonu. 

Mijały tygodnie, a sielanka trwała.

– Wiesz, aż boję się, żeby coś tego nie zepsuło – powiedziała któregoś dnia swojej przyjaciółce. I chyba wypowiedziała to w niewłaściwym momencie.

– To jeszcze nie tragedia – uspakajała ją przyjaciółka. – Jeśli ma żonę, a z nią nie mieszka, są w separacji od lat, to znaczy, że to małżeństwo jest fikcją – pocieszała. 

Rzeczywistość jednak była bardziej brutalna. Kiedy jej dzieci dopytywały się, jak będą wyglądały święta, czy przyjedzie do Polski ze swoim „chłopakiem“ i co mu kupić pod choinkę, ona się z nim rozstawała, ustępując miejsca tamtej, która po latach separacji upomniała się o swego męża. 

– Jeśli on nie umiał powiedzieć jej nie, to znaczy, że coś się jeszcze między nimi tli, a to, co było między nami, to tylko przelotny flirt – wyjaśniała córce, siąpiąc nosem. 

Jak co roku razem przygotowywały Wigilię. Choć najchętniej wskoczyłaby pod kołdrę i zasnęła, to nie chciała psuć nastroju, w końcu święta to święta! Była tak nieszczęśliwa, że nawet nie chciała postawić dodatkowego nakrycia na wigilijnym stole.

– Jak to? Dlaczego? – dopytywała córka – Ty myślisz o nim, prawda? I w ten sposób się bronisz, chcąc go wyrzucić ze swojego życia? – zapytała ją, trafnie diagnozując sytuację. 

Tak, nie chciała patrzeć na puste miejsce, by jej myśli nie uciekały do niego. Przecież byli już tak blisko siebie, planowali wspólne święta i… całe życie.

Jeszcze przez kilka miesięcy próbowała zapomnieć o nieudanym związku, wielkiej niespełnionej nadziei. Bolało. Bardzo bolało. Z wiosną zaczęła się uśmiechać. Pewnie to budząca się ze snu przyroda nastrajała ją bardziej optymistycznie. Praca, podróże do Polski, radości i smutki jej dzieci, wieść o tym, że zostanie babcią – wszystko to spowodowało, że coraz rzadziej myślała o nim.

I znów zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Właśnie pakowała prezenty pod choinkę. Najbardziej cieszyły ją te dla maleństwa, które miało się narodzić po Nowym Roku. Kiedy po kryjomu upychała prezenty do szafy, znalazła ten, który schowała przed rokiem dla Niego – piękny zegarek. Zatrzymał się za pięć dwunasta…

Wraz z córką nakrywały do stołu i nawet przez chwilę nie zadrżała jej ręka, kiedy na stole stawiała dodatkowy talerz. Wiedziała, że córka obserwuje ją kątem oka. Nie, ona już nie myślała o nim. Była przecież odpowiedzialną kobietą interesu, matką, a wkrótce i babcią. 

Wigilia tego roku była wyjątkowa – wszyscy się śmiali, stroili sobie żarty z jej córki i zięcia – przyszłych rodziców. No i z niej – przyszłej babci. Och, jak przyjemnie było w tym rodzinnym gronie. Zasiedzieli się. Dobrze im było razem. Ich śmiech nagle przerwał dzwonek do drzwi. 

– Dobrze, że mamy dodatkowe nakrycie – usłyszała głos córki, kiedy zbliżała się do drzwi. 

Otworzyła. Na progu stał on. Płaszcz miał pokryty śniegiem. 

– Przyjmiecie utrudzonego gościa? – zapytał nieśmiało, wpatrując się w jej oczy. –- Dobrze, że mamy to dodatkowe nakrycie – pomyślała.

– Nie miałem odwagi wcześniej, obawiając się, że mnie nie przyjmiesz. A tak… wiem, że w Wigilię przy polskim stole jest dodatkowe miejsce dla przechodnia… – mówił szybko, jakby chciał w telegraficznym skrócie wyjaśnić roczną nieobecność. 

Nie odmówiła mu. Przecież w taki dzień się nie odmawia. Posadziła gościa przy stole. Zdążyła zauważyć, że i on położył pod choinkę prezent. A kiedy przyszedł odpowiedni czas, rozpakowywała go drżącymi rękami.

Ten dokument w ubiegłym roku mógł znaczyć dla niej dużo więcej, niż się komukolwiek zdawało, ale czy dziś zechce go przyjąć? Jej odpowiedzią na jego orzeczenie o rozwodzie było pudełeczko, które znalazła kilka dni temu, a w nim męski zegarek wskazujący godzinę za pięć dwunasta.

Elżbieta Fus

MP 11-12/2014