post-title Kenia – zew natury

Kenia – zew natury

Kenia – zew natury

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Z lotniska w Nairobi mieli mnie odebrać studenci, ale spóźnili się jakieś 15 minut. Dziś te 15 minut nie uznałabym już nawet za spóźnienie, wtedy byłam zdenerwowana! Tak osiem lat temu rozpoczęła się moja przygoda życia, która trwa do dziś.

 

Egzotycznie

Zawsze lubiłam tułać się po świecie: rok studiów za granicą w ramach programu Erasmus, autostopem po Europie, z plecakiem po Polsce, nikogo więc nie zdziwiło to, że po obronie pracy magisterskiej zdecydowałam się na poszukiwanie pracy poza Europą. Moje marzenie nie dotyczyło konkretnej destynacji, chciałam jechać dokądś, gdzie jeszcze nie byłam, poza Europę, im dalej, bardziej w nieznane, tym lepiej.

Z racji tego, iż skończyłam studia ze specjalizacją inwestycje i nieruchomości, marzyła mi się kariera pośród drapaczy chmur w Dubaju. Ale dostałam propozycję praktyk w dużej korporacji z branży nieruchomości w…. Nairobi w Kenii. Cóż, nie były to Zjednoczone Emiraty Arabskie, ale moje główne priorytety były zachowane: daleko, egzotycznie, jeszcze mnie tam nie było, więc… biorę!

Wyjechałam w 2007 roku, na trzy miesiące. Osiem lat później wciąż tu jestem i nie zanosi się, bym miała ten cudowny kraj opuścić!

 

Co ma łyżka do kurczaka?

Pamiętam pierwszy posiłek, kiedy dostałam łyżkę i kurczaka, nie chcąc nikogo urazić, bardzo się męczyłam, żeby zjeść skrzydełko za pomocą łyżki, mając ogromną ochotę wziąć je po prostu w rękę. Nowo poznana koleżanka śmiała się z moich nieudolnych starań, w końcu zabrała mi ową łyżkę i kazała jeść jak człowiek, czyli rękoma właśnie. Dziś to ja się śmieję na wspomnienie pierwszych wrażeń. Wiele rzeczy, które wtedy mnie dziwiły, dziś wydają mi się bardzo logiczne i zrozumiałe.

 

Kochaj albo rzuć

Afryka albo pochłania, albo irytuje. Albo się ją kocha, albo należy porzucić. Może też denerwować ze względu na brak punktualności, chaos, nieodpowiedzialność, gorąco i kurz. Jeśli tak się zdarzy, to po dwutygodniowym urlopie wczasowicz opuszcza ją z ulgą, zapewne zachowując jednocześnie miłe wspomnienia. A innych, w tym mnie, zachwyca piękna pogoda, natura, spokój i pewien dystans mieszkańców tego kraju do samych siebie, do życia. Każdego dnia zdaję sobie sprawę, że w tym miejscu czuję się dobrze i tak właśnie chcę żyć.

 

Kiedy kołnierzyk uwiera

Po skończeniu praktyki, w trakcie której zajmowałam się wyceną nieruchomości dla parków narodowych, wiedziałam, że nie chcę jeszcze wyjeżdżać. Spędzałam praktycznie każdy dzień w buszu, jeżdżąc między parkami, podziwiając dziką zwierzynę, szukając budynków, których, jak można się domyślić, w parkach jest niewiele. Była to cudowna praca, ale niestety po skończeniu projektu, musiałam wrócić do pracy biurowej. Kołnierzyk koszuli uwierał w szyję, krzesło przy biurku stało się niewygodne…

Stolica Kenii – ogromne, wiecznie zakorkowane miasto – nie przypadła mi do gustu. Postanowiłam więc przenieść się nad Ocean Indyjski do Mombasy. Brakowało mi konkretnego planu, nie miałam też zapewnionej pracy, wiedziałam tylko, że chcę żyć i pracować w bliskości z naturą. Nie było łatwo, ale imałam się czego mogłam: pracowałam w szkole nurkowania, w handlu nieruchomościami, jako instruktor kitesurfingu, tłumacz języka polskiego.

 

Safari i inne atrakcje

W końcu otworzyłam z mężem biuro Costo Tours & Adventure Activities, zajmujące się organizacją safari, sportów wodnych i wycieczek po Afryce Wschodniej. I to był strzał w dziesiątkę!!! Praca w Kenii na pewno nie jest przysłowiową bułką z masłem. Korupcja, brak sumienności, opóźnienia i wiecznie pojawiające się nieoczekiwane trudności potrafią dać w kość.

Ale z drugiej strony mieszkanie w okolicy Oceanu Indyjskiego, wyjazdy do parków narodowych na sawannę, wypady na Kilimandżaro i tysiące innych wrażeń wynagradzają te trudności. Safari stało się pasją zarówno moją, jak i męża. W parkach narodowych spędzamy połowę naszego życia i, mimo że jest to nasza praca, nie odczuwamy zmęczenia, przebywając całe dni w otoczeniu zwierząt, ptaków i podziwiając najpiękniejsze wschody i zachody słońca.

 

I jeszcze jeden i jeszcze… rok

Początkowo przedłużałam swój pobyt co roku o następny rok. Rodzina łudziła się, że wreszcie mi się znudzi, zatęsknię za cywilizacją i wrócę do Gdyni. Ale kiedy dwa lata temu wyszłam za mąż za Kenijczyka, mój powrót do ojczyzny stał się mało prawdopodobny. Przyszedł też czas przyznać się przed samą sobą, że ja tu po prostu mieszkam. I wcale tego nie żałuję. Przybywający do Mombasy polscy turyści z reguły się dziwią, że zdecydowałam się mieszkać w tak biednym i mało cywilizowanym kraju.

 

Stereotypy

Duże zainteresowanie budzi też fakt, że wyszłam za mąż za rodowitego Kenijczyka. Według stereotypów powinnam być zamykana w lepiance i gotować oraz sprzątać dla tuzina naszych umorusanych dzieci. Rzeczywistość jest zgoła inna, czasem wydaje mi się, że mój mąż jest bardziej nowoczesny niż ja.

Tak też się składa, że bardzo lubi gotować i chętnie uczestniczy w obowiązkach domowych, a do tego jest wykształconym, mądrym człowiekiem. W stereotyp więc się specjalnie nie wpisuje. Teddy ma bardzo dużo dystansu do siebie, więc bawią go reakcje ludzi, przybywających po raz pierwszy do Afryki. Często robi sobie żarty, udając, że nie umie obsługiwać telefonu czy mówić po angielsku.

 

Współczucie

Kiedy spotykam się z polskimi turystami, jedziemy na safari, a oni…? Współczują mi, że co jakiś czas nie mam prądu (świeczki nie kojarzą mi się już z romantyczną kolacją, ale właśnie z brakiem prądu), ciepłej wody w łazience oraz że nie wszędzie jest zasięg telefoniczny. Ja z kolei obserwuję tych turystów w parku narodowym, prawdopodobnie jednym z piękniejszych miejsc na ziemi, gdy nie mogą oderwać się od swoich tabletów, telefonów i innych cudów cywilizacji i… też im współczuję.

 

Pierogi koło równika?

Oczywiście, są chwile kiedy tęsknię za Polską, za rodziną, przyjaciółmi, tradycjami i jedzeniem. Najtrudniej jest, kiedy zbliża się Boże Narodzenie, a nas tu otaczają palmy, temperatura dochodzi do 30 stopni. Marzę wówczas o mrozie, kolędach i uszkach z grzybami. Poza mną w Mombasie jest jeszcze kilku Polaków, z którymi utrzymuję kontakt.

Co jakiś czas spotykamy się przy namiastkach polskich dań i próbujemy świętować po polsku. Adam, inżynier, w nieznanym mi miejscu kupuje buraki na barszcz, Iwona, właścicielka hotelu, przyrządza pierogi, ja przynoszę podarowaną przez turystów krakowską suchą, a do tego ulubiony trunek mojego męża, czyli zrobioną przez siebie cytrynówkę.

Na wigilię udaje nam się zdobyć opłatek, ewentualnie suchą trawę pod obrus. Ja donoszę dodatkowy talerz dla nieoczekiwanego gości, po czym mąż robi rachunek przy stole i z powrotem odnosi go do kuchni, wypominając mi, że nie umiem liczyć i nakryłam dla zbyt wielu osób. Podczas Wigilii śpiewamy kolędy, podczas urodzin „Sto lat”, a na naszym weselu w Mombasie atrakcją wieczoru były wzbudzające wielkie zainteresowanie okrzyki „Gorzko, gorzko!“.

 

„Zaczarowany ołówek“

Oprócz tego, że w gronie Polonii spotykamy się towarzysko, to zaangażowaliśmy się także w pomoc dzieciakom. Sławek, który kilka razy w roku przyjeżdża do Mombasy, przywozi walizki ołówków, zeszytów i innych przyborów szkolnych, wspomagając nimi miejscowe szkoły. Ja wraz z mężem i grupą znajomych z Europy sponsorujemy edukację kilkorga dzieci z zaprzyjaźnionych rodzin. Wydaje mi się, że udało nam się przez to zaskarbić serca wielu mieszkańców Mombasy i jako Polacy jesteśmy dobrze postrzegani.

Oni mnie, ja im

W radzeniu sobie z tęsknotą za Polską pomaga mi to, że pracuję w branży turystycznej, a więc spotykam się z dużą liczbą Polaków. Ci z nich, którzy decydują się na podróże do Afryki, to z reguły osoby nietuzinkowe. Jeżdżąc z grupami polskimi jako pilot, mam możliwość poznać ciekawych ludzi. Przy ognisku pod afrykańskim niebem dzielimy się naszymi historiami i przygodami.

Często przywożą mi odrobinę Polski w postaci polskich książek, polskiej kiełbasy czy polskiego chleba. W zamian opowiadam o życiu w Afryce Wschodniej, kulturze i ludziach. Niekiedy udajemy się wspólnie do mojej teściowej na kolację, by spróbować przysmaków lokalnej kuchni. To, co dla mnie jest już takie zwyczajne, stanowi nie lada atrakcję dla turystów.

 

Egzotyczne rarytasy

Kuchnia kenijska stawia głównie na to, aby po posiłku być sytym, a w związku z tym nie zwraca uwagi na sposób podania czy nowinki kulinarne. Używane w Mombasie produkty są jednak świeże i rosną w naturalny sposób. Dlatego uważam, że tutejsza kuchnia, mimo iż nie jest najbardziej wyszukana, jest pyszna. Mięso jest dla Kenijczyków największym rarytasem. Wołowina, drób i kozina są popularne.

Wieprzowinę dość trudno dostać ze względu na dużą liczbę muzułmanów w kraju, którzy tego mięsa nie jedzą. Ba, nawet nie robią zakupów w sklepie mięsnym, który wieprzowinę oferuje! Podczas spotkań rodzinnych, świąt czy wizyt gości najczęściej podaje się mięso z sosem z dużą ilością egzotycznych przypraw, pochodzących najczęściej z Zanzibaru.

Dużą część talerza zajmują węglowodany: ryż, ziemniaki, zarówno zwykłe, jak i bataty, placki chapati lub ugali, czyli woda ugotowana z mąką z kukurydzy pastewnej. Warzywa nie zajmują wiele miejsca na talerzu – są uznawane za dodatek do jedzenia, a nie jedzenie. Jak można się więc domyślić, sałatki nie są popularne wśród lokalnej ludności.

Je się najczęściej, jak już wspominałam, rękoma lub łyżką. W Mombasie dodatkowym atutem są świeże ryby, ośmiornice, kalmary, krewetki i homary. Najświeższe, jakie można sobie tylko wyobrazić! Kiedy nie przebywam na safari, pływam na kitesurfingu, a widząc łódź powracającą do brzegu, podpływam do niej i wybieram ulubione smakałyki. Ale tak naprawdę to z kenijskiej kuchni najbardziej lubię egzotyczne owoce – nic nie jest w stanie pobić smaku dojrzałego mango, ananasa, papai czy awokado!

 

Szkoła językowa bez prądu

Największą satysfakcję przynosi mi możliwość porozumiewania się w języku suahili! W Kenii obowiązują dwa języki urzędowe: angielski i suahili właśnie. Z tego względu większość przyjezdnych poprzestaje na angielskim, bo jego znajomość najzupełniej wystarczy w porozumiewaniu się. Ale ja chciałam poznać język lokalnej ludności, a nie posługiwać się tym narzuconym przez kolonizatorów.

Przez trzy miesiące chodziłam do szkoły językowej w małej miejscowości Ukunda. „Szkoła językowa“ to brzmi dumnie, ale tak naprawdę to była drewniana buda, bez prądu, z ławą i biurkiem. Niemniej jednak codziennie po pracy między godziną 18 a 19 edukowałam się z podręczników dla dzieci ze szkoły podstawowej.

Przez pierwsze pół godziny, jeszcze przy dziennym świetle, uczyłam się czytać i pisać, a potem, kiedy w Kenii nastaje ciemność (jesteśmy bardzo blisko równika, stąd każdego dnia słońce wschodzi i zachodzi o podobnej porze i bardzo szybko zapada mrok lub robi się jasno), zostawały nam już tylko konwersacje. Po tym kursie umiałam zapytać o drogę i zrobić zakupy na lokalnym targowisku, używając języka suahili.

Z czasem zaczęłam porozumiewać się w tym języku z sąsiadami, potem z moją kenijską rodziną, douczyłam się też gramatyki i dziś mogę dumnie posługiwać się tym językiem. Jest to szalenie przydatne w pracy, zwłaszcza gdy organizujemy safari i wejścia na Kilimanjaro i musimy współpracować z lokalną ludnością, która nie zawsze posługuje się angielskim. Kenijczycy i Tanzańczycy często są bardzo mile zaskoczeni, kiedy rozmawiam z nimi w ich języku.

 

Codzienność pod palmami

Im dłużej żyję w Kenii, tym bardziej nie wyobrażam sobie powrotu do Europy. Nie wykluczam tego, ale byłoby to prawdopodobnie dla mnie trudne. Przyzwyczaiłam się do pięknej pogody, palm, plaż, spokojnego trybu życia. Owoce morza, kupowane bezpośrednio od rybaków na plaży, i picie wody z orzechów kokosowych, które właśnie spadły z palmy, to nasza codzienność.

Trudno mi wyobrazić sobie siebie w biurze od rana do wieczora, wiecznie dokądś goniącą. W Europie uderza mnie ogromny konsumpcjonizm: tłumy ludzi w sklepach, kupujących w ogromnych ilościach rzeczy, które nie są im potrzebne. To świat, za którym nie tęsknie. W Kenii ze względu na brak prądu i wysokie temperatury kupuje się jedzenie na dzień lub dwa.

Dwa, trzy razy w tygodniu chleb, mleko, po 2-3 pomidory i cebule, trochę mięsa, kilka owoców i dużo pitnej wody. Raz na miesiąc paczkę herbaty, kawę, ryż i przyprawy. Zakupy robimy przy drodze, starając się wspierać lokalnych sprzedawców. Dlatego spędzanie godzin na kupowaniu żywności w ilościach, których nie jest się w stanie zjeść, jest dla mnie niezrozumiałą stratą czasu i pieniędzy.

 

Wyjątkowe miejsce na Ziemi

Są też takie aspekty w Afryce, do których nigdy się nie przyzwyczaję. Mój europejski umysł nie jest w stanie pogodzić się z korupcją na każdym kroku i strasznym wyzyskiem ubogich ludzi. Powszechny system ubezpieczeń i dostępna pomoc medyczna, która kiedyś była normą, wydają mi się teraz luksusem.

Chyba jak każde miejsce na Ziemi Kenia ma swoje dobre i złe strony i to my musimy zdecydować, co jest dla nas ważne i w jakim otoczeniu chcemy żyć. Jeśli chodzi o mnie, mimo że nie zawsze jest łatwo, słońce, natura i roześmiane buzie dzieciaków z sąsiedztwa sprawiają, że czuję, iż znalazłam swoje miejsce na Ziemi.

Asia Sznajderska, Kenia

MP 5/2015, MP 6/2015