post-title Józef Pinior: „Byliśmy niesieni przez historię“

Józef Pinior: „Byliśmy niesieni przez historię“

Józef Pinior: „Byliśmy niesieni przez historię“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Józef Pinior jest byłym działaczem dolnośląskiej „Solidarności“, obecnie prawnikiem, politykiem, bohaterem filmowym. O jego największych rolach życiowych rozmawialiśmy we Wrocławiu, w przededniu 35. rocznicy podpisania porozumień sierpniowych i powstania „Solidarności“.

Mój rozmówca z pasją opowiadał o tamtych czasach, czasach tzw. karnawału. I o wyjątkowym skoku na bank, którego dokonał, dzięki któremu podziemna „Solidarność“ mogła funkcjonować przez kilka lat w całej Polsce.

 

Spotykamy się z okazji 35. rocznicy podpisania porozumień sierpniowych i powstania „Solidarności“. Czy to wciąż ważna data dla Polaków?

Bez wątpienia. Szkoda, że po 1989 roku państwo polskie nie ustanowiło 31 sierpnia świętem narodowym. Mówię to nie dlatego, że mamy mało świąt, wręcz przeciwnie. Ale proszę zwrócić uwagę, że nie mamy takiego dnia, który byłby tak radosnym świętem, jak 14 lipca we Francji czy 4 lipca w Stanach Zjednoczonych.

 

Były próby podejmowane przez prezydenta Komorowskiego, by dzień pierwszych częściowo wolnych wyborów w Polsce w 1989 roku, czyli 4 czerwca, stał się świętem radosnym.

Były takie próby. Czwarty czerwca to dzień, kiedy świętujemy przełom demokratyczny. On jednak był wtórny w stosunku do 31 sierpnia. Z 4 czerwca wiąże się wolność, demokracja, ale i gospodarka wolnorynkowa. Niektórzy ponieśli ogromne koszty kształtowania się tego rynku. To było gorzkie zwycięstwo, które polegało na kompromisie, a z tym nie wszyscy się utożsamiali. W tym sensie 4 czerwca jest już mniej triumfalny, mniej jednoczący niż 31 sierpnia.

Z perspektywy historii Polski 31 sierpnia jest ważniejszy. Jest jak zburzenie Bastylii, gdyby chcieć to porównać z rewolucją francuską. Pojawienie się fenomenu „Solidarności“ było absolutnie czymś nowym. Nie tylko w skali Polski, ale całego bloku. Oryginalny polski wkład w historię Europy, a nawet świata. Z perspektywy socjologicznej i historycznej rzeczywiście to coś wyjątkowego, coś, co w dziejach narodów zdarza się raz na sto lat.

 

Dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, by ustanowić to święto?

Wtedy się nie udało, a dziś jest już za późno. Elity polityczne po 1989 roku nie wykorzystały tego momentu. A powinny, bo to był moment założycielski nowej, demokratycznej Polski. Taka jednoznaczna granica pomiędzy dawną a nową epoką. My, Polacy, nie mamy takiego święta, które by nas w jednoznaczny sposób jednoczyło. Szkoda, bo wydaje mi się, że byłoby ono ważne dla naszej tożsamości.

 

Czuje Pan żal? Do polityków? Do siebie?

Wszyscy to zaprzepaściliśmy. To stracona szansa. Szkoda.

 

Dlatego świat postrzega upadek muru berlińskiego za moment przełomowy w przemianach ustrojowych w naszej części Europy, a nie wydarzenia sierpniowe?

 

Tak, wymienia pani kolejny aspekt, dlaczego należało ustanowić 31 sierpnia świętem narodowym – powstanie „Solidarności“ symbolicznie przesłoniło zburzenie muru berlińskiego.

 

Upadający mur berliński to ładny, fotogeniczny obrazek.

Strajk w Gdańsku też był fotogeniczny.

Albo Lech Wałęsa, podpisujący porozumienia sierpniowe czerwonym długopisem.

Albo pani Ania, robotnica przemawiająca przed stocznią. Myśmy sami to zaprzepaścili, a mógł to być podstawowy symbol dla całej Europy Środkowej!

 

Jak Pan wspomina tamten czas? Czuł Pan, że dzieje się coś wyjątkowego?

Tak, od początku to czułem! Byłem po studiach prawniczych we Wrocławiu. Strajki, które miały miejsce latem w 1980 roku, były sygnałem, że musi się coś zmienić. Byłem o tym głęboko przekonany.

 

Pan był reprezentantem inteligencji. Czytałam, że nawet Pański styl ubierania się – marynarki, szaliki – przypominał styl angielski, daleki od klasy robotniczej. A jednak potrafiliście znaleźć porozumienie. Jak to możliwe?

To, że trzymaliśmy się razem, w tamtych czasach nie było niczym wyjątkowym. Prawnicy, studenci architektury czy innych kierunków spędzali wieczory z robotnikami. Dzisiaj żyjemy osobno, jakby na innych planetach.

 

Dlaczego? Czym to było podyktowane?

Wynikało to trochę z systemu. Ale także z tego, że myśmy szukali porozumienia. Ja jako młody prawnik mogłem pomóc robotnikom z wrocławskich fabryk, którzy mieli swoje problemy, i to mnie zbliżyło do tego środowiska jeszcze przed 1980 r. Byliśmy razem. To był wyjątkowy czas, dziś nie do powtórzenia. Tamten czas określamy słowem „karnawał“, czyli czas święta, czegoś wyjątkowego.

Pod koniec sierpnia, po podpisaniu porozumień sierpniowych, w ludziach pojawiło się nagle to, co najlepsze. Polacy zazwyczaj są w stosunku do siebie zawistni, nieufni, nie kochają siebie wzajemnie. A wtedy to był taki moment zaufania, otwarcia się na innych. Pamiętam stojących na ul. Świdnickiej w kierunku Rynku milicjantów, młodych chłopaków, którzy najpierw z napięciem patrzyli na wszystkich idących pieszo do pracy, bo przecież MPK strajkowało, a potem, po podpisaniu porozumień w Szczecinie, z ulgą. Pamiętam ich radość, bo nie musieli interweniować. Władza nie sięgnęła po represje – nastąpiło porozumienie.

 

Uwierzył Pan, że to już koniec? Że zbliża się demokracja?

Wie pani, miałem swoje przemyślenia na ten temat i byłem przekonany, że ten system musi się zmienić. Wtedy nie wyobrażałem sobie jednak, że Jałta zostanie zniesiona, a mur berliński zburzony, ale byłem przekonany, że system musi się zreformować w kierunku demokracji. Sądziłem, że będziemy tworzyć jakieś zręby demokracji, gospodarki wolnorynkowej. Myślałem bardziej o konwergencji dwóch systemów.

 

Ale Wasza czujność nie została uśpiona. Przeczuwaliście, mieliście doniesienia, że „Solidarność“ będzie stłamszona? Dlatego na początku grudnia 1981 roku podjął Pan z banku 80 milionów złotych z konta „Solidarności“?

Coraz bardziej docierało to do mnie, że władze jednak nie będą w stanie doprowadzić do transformacji demokratycznej. Jesienią 1981 roku sytuacja wyglądała następująco: albo w styczniu w 1982 roku odbędą się w jakiejś wolnej formie wybory i powstanie swego rodzaju rząd jedności narodowej, albo będzie uderzenie. Były różne sygnały. I stąd, i zza granicy: z Ameryki, Watykanu. Dla mnie było jasne, że trzeba uratować pieniądze związkowe, bo w przypadku stanu wyjątkowego konta w banku zostaną zablokowane.

 

Osiemdziesiąt milionów złotych, które posiadała „Solidarność“, to na tamte czasy sporo pieniędzy?

To były ogromne pieniądze. Wpadłem na pomysł, żeby podjąć je i schować. W banku zostawiłem dwa miliony na obsługę, transakcje mechaniczne, żeby się nikt nie zorientował, że rachunek jest opróżniony. To było moje najlepsze trafienie w życiu! Akcja odbyła się 3 grudnia. Dwa miliony wystarczyły na dwa tygodnie. Dopiero tydzień po wprowadzeniu stanu wojennego służby bezpieczeństwa odkryły, że konto jest puste.

 

Skąd Pan wiedział, że właśnie to należy zrobić?

Intuicja. Coś mi mówiło, że to jest ostatni moment, że inaczej nie zdążymy.

 

Co Pan przeżywał? Mógł Pan spokojnie spać? Jak się czuje człowiek, który ma dokonać takiego nietypowego skoku na bank?

Czytałem książkę, a nad ranem położyłem się spać.

Plan był obmyślony precyzyjnie?

Patrząc na efekty, tak. Zorganizowałem dwa auta. Nikomu nic nie mówiłem. Koledzy mogli się jedynie domyślać, że być może podejmiemy jakieś dwa miliony, ale nie osiemdziesiąt!

 

To były pieniądze należące do „Solidarności“ z całej Polski?

Nie, tylko z Dolnego Śląska.

 

A z pozostałych regionów nikt nie wpadł na taki pomysł?

Nie, nikt tego nie przewidział.

 

Te pieniądze, które Pan podjął, pomogły ludziom „Solidarności“ w innych regionach Polski?

Tak. Pieniądze z innych regionów zostały zablokowane, potem przekazane na fundusz związków zawodowych. Odzyskano je dopiero po 1989 roku.

Czyli przez osiem lat pieniądze, które Pan uratował, były podstawą utrzymania podziemnej działalności w całej Polsce?

Osiemdziesiąt milionów służyło całej Polsce. Pierwsza decyzja, dotycząca ich wydatkowania, dotyczyła miliona złotych dla rodzin robotników ze Świdnika na Lubelszczyźnie. Tam po 13 grudnia doszło do zwolnień robotników, którzy z dnia na dzień zostali bez środków do życia.

 

Wróćmy do tego 3 grudnia. Był stres?

Nie pamiętam stresu. Byliśmy niesieni przez historię. Ja miałem wtedy 26 lat. Żyliśmy w ogromnym napięciu przez wiele miesięcy.

 

Jak Pan dotarł do banku?

Załatwiłem dużego fiata, którym pojechaliśmy do banku. Dzień wcześniej poprosiłem dyrektora banku, by przygotował 80 milionów do wypłaty i by nie informował milicji, że będziemy podejmować pieniądze. W tamtych czasach nie było firm ochroniarskich, a tego typu wypłaty były ochraniane przez milicję, ale my nie chcieliśmy takiej ochrony.

 

Wszystko poszło gładko?

Wziąłem ze sobą dwie duże walizki. To był pierwszy moment, kiedy zabrakło mi wyobraźni, bowiem 80 milionów do tych walizek się nie zmieściło. Pożyczyłem więc walizkę z banku. Zadeklarowałem, że ją zwrócę. Do dziś tego nie zrobiłem, jestem dłużny bankowi walizkę.

Mam wyrzuty sumienia, ale waga sprawy przesłoniła wszystko. Z banku wyszliśmy z trzema walizkami pieniędzy. Dużym fiatem podjechaliśmy do malucha, który czekał na nas. I tu był drugi moment, kiedy okazało się, że zabrakło mi wyobraźni. Trzy walizki nie mieściły się w małym fiacie. Musieliśmy pozbyć się koła zapasowego.

 

Pieniądze zawieźliście na Ostrów Tumski.

Tym małym fiatem dotarliśmy na Ostrów Tumski, gdzie czekał na nas arcybiskup Henryk Gulbinowicz, którego poprosiłem o obecność przy przekazywaniu pieniędzy. On nie wiedział, z czym przyjedziemy, ale jak nas zobaczył, domyślił się. Widziałem błysk w jego oku, błysk konspiratora.

 

Nie pomyślał Pan, że ktoś Pana posądzi o kradzież?

Wie pani, jako prawnik przygotowałem wszystko tak, by nie zostały przekroczone nawet przepisy księgowo-skarbowe. Sądziłem, że potraktowanie nas jako złodziei byłoby prowokacją, przekraczającą granice głupoty.

A jednak! Wymyślono przecież odpowiednią bajkę na Pana temat.

Mnie się to wydawało mało prawdopodobne, by nas przedstawiono jako złodziei i że ktoś byłby w stanie w to uwierzyć. Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywałem się w prywatnym mieszkaniu we Wrocławiu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy z dziennika telewizyjnego się dowiedziałem, że jestem w Wiedniu, gdzie szastam pieniędzmi w kasynie, piję szampana i świetnie się bawię.

To był straszny atak, czarna propaganda. Kiedy mnie złapano w kwietniu w 1983 roku, wywieziono mnie do więzienia na Rakowiecką w Warszawie. Tam przedstawiono mi zarzut z paragrafu 201 kk. To był zarzut zagarnięcia mienia znacznej wartości. Usłyszałem, że mogę dostać od 8 lat więzienia do kary śmierci! Siedziałem w totalnej izolacji. Prokuratura generalna cały czas pracowała nad tą sprawą.

Potem, po roku władze wycofały się z paragrafu 201. Prokuratura doszła do wniosku, że byłaby to przesada, że nie będzie w stanie mi tego udowodnić… I skazano mnie na 4 lata za nielegalną działalność związkową.

 

Jak Pan usłyszał wyrok, nie przeszło Panu przez myśl: po co mi to było?

Piłsudski kiedyś napisał, że dla Polaka więzienie jest jak dla Brytyjczyka morze. To jest to wyzwanie, z którym trzeba się zmierzyć. To jest na swój sposób pasjonujące, niebanalne. Ja wiedziałem, że muszę się zmierzyć z więzieniem. To taka próba charakteru, coś co człowieka kształtuje.

 

Gdyby historia miała się powtórzyć, zrobiłby Pan to samo?

Bez wątpienia. Mając dzisiejsze doświadczenie, pewnie bym się bardziej postarał, żeby podjęte wówczas przeze mnie pieniądze przyniosły dochód „Solidarności“. No i postarałbym się, aby w pozostałych regionach Polski zrobiono podobnie.

Nie mam najmniejszej wątpliwości, że wypłacone wtedy pieniądze spowodowały, iż to właśnie Wrocław stał się w pewnym momencie stolicą podziemnej Polski.

 

Film Waldemara Krzystka „80 milionów” opowiada właśnie tę historię. To dobry film według Pana?

To jest świetny film w hollywoodzkim stylu. Podoba się młodym ludziom nie tylko w Polsce, ale i w różnych krajach Europy Środkowej, o czym piszą do mnie ci, którzy film obejrzeli. Krzystek trafił do młodych, zrobił swoją „Casablankę“. Co prawda „Casablanka“ nie jest filmem dokumentalnym z okresu II wojny światowej, ale ludzie na całym świecie, myśląc o II wojnie światowej, myślą o tym filmie.

Tak samo jest z filmem Krzystka. To film nieprawdopodobnie trafiony, oddający pasję, młodzieńczość, braterstwo ówczesnych Polaków, a jednocześnie poczucie wolności. Dziś, owszem, jest wolność, ale nie towarzyszy jej braterstwo.

 

O niewielu ludziach nakręcono film. Jak się Pan z tym czuje?

Początkowo byłem niechętnie nastawiony do pomysłu nakręcenia tego filmu.

 

Dlaczego?

Myśmy jednak zapłacili za to bardzo wysoką cenę. Piotr Bednarz, który ze mną podejmował pieniądze z banku, już nie żyje. Cudem przeżył więzienie… Miałem obawy, czy można nakręcić dobry film o tej historii. Potem zrozumiałem, że dla młodych ludzi zaangażowanych w kręcenie tego obrazu, to wyzwanie.

Tak jak dla mojego pokolenia wyzwaniem był związek zawodowy, konspiracja, to dla nich ten film i to, że muszą się z tym tematem zmierzyć. Zaprzyjaźniłem się z Krzysztofem Czeczotem, który gra Józka. Zorientowałem się, że ten film niesie dobrą energię. Zgodziłem się, by użyto mojego imienia w filmie. Warunkiem było, by filmowi towarzyszyła książka Katarzyny Kaczorowskiej, w której opisane są fakty, dotyczące tamtych wydarzeń.

 

Po wejściu filmu na ekrany kin rozdzwoniły się telefony do Pana?

Oczywiście. Ale ja nie chcę być kombatantem. Jestem czynnym politykiem, mam zadania do zrealizowania. Gdybym chciał, mógłbym poświęcić swój czas na jeżdżenie po szkołach, spotkania z młodzieżą – mam tyle zaproszeń z całej Polski i Europy! Bronię się przed tym. To oczywiście piękna karta, część mojego życiorysu, ale wolę żyć nowymi wyzwaniami.


Politycy, którzy doświadczyli stanu wojennego, represji są lepszymi politykami?

Mojemu pokoleniu się wydaje, że młodym jest lepiej, bo dobre wyniki na studiach otwierają im możliwości wyjazdów na stypendia zagraniczne. W naszych czasach wyzwaniem było zdobycie książki, wydanej poza cenzurą. Być może dzisiejsza epoka na swój sposób jest jeszcze trudniejsza?

Ale 13 grudnia towarzyszyła nam jasna granica między dobrem a złem. To jednak daje ogromną przewagę moralną i pewność, że człowiek wie, co robić. Bez tej granicy mamy do czynienia z szeroką paletą szarej strefy. Ale nie uważam, że moje pokolenie ma jakąś przewagę nad młodymi ludźmi. To, że jesteśmy kombatantami, nie daje nam przewagi w polityce.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wrocław
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 9/2015