post-title Bartosz Konopka o królikach w Berlinie i nie tylko

Bartosz Konopka o królikach w Berlinie i nie tylko

Bartosz Konopka o królikach w Berlinie i nie tylko

 WYWIAD MIESIĄCA 

Jednym z prelegentów Wyszehradzkiego Forum Filmowego, odbywającego się na bratysławskiej wyższej szkole filmowej (VŠMU), był Bartosz Konopka – światowej sławy polski reżyser, filmoznawca, w 2010 roku nominowany do Oscara za krótkometrażowy film dokumentalny „Królik po berlińsku“. Nam opowiedział o ciekawości i niepokorności, które – według niego – są konieczne, by stworzyć coś oryginalnego.

 

Nominowany do Oscara „Królik po berlińsku“ jest oryginalnym spojrzeniem na rzeczywistość po upadku muru berlińskiego. Skąd Pan czerpie pomysły na filmy?

W sztuce bardzo ważne jest, by zrobić coś inaczej, oryginalniej, niż robią to inni. Szczególnie dotyczy to filmu, w którym jest bardzo duża konkurencja. Kiedy na przykład dostaliśmy zamówienie na film o Polsce, powstał obraz „Sztuka znikania“, ale dopiero gdy wypracowaliśmy inne spojrzenie na problem, takie, którego nikt wcześniej nie prezentował.

Było to spojrzenie na polską rzeczywistość oczami buddyjskiego mnicha. Kiedy realizuję dokumenty, to wtedy mam też taką niepokorność w sobie, która mi pomaga burzyć granice, nie poddawać się oczekiwaniom gatunku, do dokumentu dodaję fikcję.

 

Co było fikcją w „Króliku po berlińsku“?

Kiedy pozbieraliśmy informacje na temat żyjących między murem berlińskim królików, okazało się, że materiału starczyło zaledwie na 5 – 10 minut. Reszta w filmie to nasze domysły. Całość stanowi fabuła, stworzona na bazie wypowiedzi profesora badającego króliki, snującego opowieść o tym, jak mogło być w rzeczywistości. Historię królików naciągnęliśmy trochę pod historię ludzi ze wschodnich Niemiec, Polski, czyli w ogóle ludzi zza żelaznej kurtyny.

 

I dlatego to jest ciekawe.

Ale wcale nie jest pewne, że to tak wyglądało; mogło być przecież inaczej. Jednak właśnie to dointerpretowanie spowodowało, że powstała pewna opowieść, w której mogą się odnaleźć różni ludzie.


„Królik po berlińsku“ nie jest jedynym Pańskim filmem, w którym przez pryzmat zwierząt opowiada Pan o ludziach. Na przykład w „Balladzie o kozie“ opisuje Pan ludzi w upadającym PRL-u.

Tak, bo wie pani, nie chodzi o to, by opowiedzieć anegdotę, która jest aktualna teraz, tylko by opowiedzieć coś uniwersalnego o człowieku, o ludzkiej kondycji. Myśmy tego nie wymyślili tak na chłodno. Podczas pracy zobaczyliśmy, że zwierzęta dają antropologiczny dystans, ponieważ patrzymy na nie jak na gatunek. I jeśli zwierzęta patrzą na nas, to też widzą gatunek. Ich spojrzenie daje niezwykłą perspektywę. Przecież zwierzęta są nam bardzo bliskie, w dzieciństwie czasami bliższe niż ludzie.

 

I nawet łatwiej ludziom nawiązać kontakt między sobą, kiedy pretekstem jest stojący obok zwierzak. To taki klucz do drugiego człowieka, prawda?

Tak. Przed nakręceniem „Królika po berlińsku“ robiliśmy nawet badania literaturoznawcze i cofnęliśmy się do bajek Ezopa i La Fontaine’a, by wiedzieć, jak są odbierane, którym zwierzętom przypisuje się konkretne cechy ludzkie, a które zwierzęce ludziom. Dopiero z taką wiedzą można było zrobić ten film.

 

Chyba niełatwo nakręcić film, w którym głównymi bohaterami są zwierzęta?

W roli głównej nie wystąpiły prawdziwe króliki z Berlina, choć fotografowaliśmy potomków królików żyjących między murami. Okazało się jednak, że jest w nich za mało emocji, więc w filmie wystąpiły króliki z opuszczonej przez ludzi szkockiej wyspy. Króliki tam żyją same i świetnie prosperują. Ktoś zrobił film dokumentalny o nich, a my użyliśmy zdjęć z tego filmu. U tych królików występowały niesamowite reakcje: strach, zdziwienie, oczekiwanie…

W filmie pokazuje Pan, że upadek muru berlińskiego zaskoczył nie tylko króliki, ale i ludzi.

Tak, w tej naszej metaforze pojawia się szczelina w murze, a w niej babcia z dziadkiem z siatkami, bojący się przekroczyć pas. Nasz film to bardziej opowieść o tych ludziach, którzy nie zdołali się odnaleźć po transformacji, nie potrafili przekroczyć muru – stali się takimi królikami doświadczalnymi.

 

Pański film powstał, ponieważ upadł mur berliński, natomiast obecnie powstają nowe mury, jak choćby te budowane na Węgrzech przed napływem uchodźców. Czy to temat na film?

To bardzo interesujące, tylko wie pani, ja cały czas poszukuję tematów, które pokazują, co dzieje się z naszym życiem wewnętrznym, tym, co człowiek przeżywa uniwersalnie, bez względu na to, gdzie żyje i mieszka.

 

Czyli nad czym konkretnie Pan pracuje?

Jesienią planujemy rozpoczęcie zdjęć do filmu fabularnego, stanowiącego duży projekt powstający w koprodukcji. To opowieść o relacji w mikroskali. Rzecz dzieje się we wczesnym średniowieczu, trochę opowiada o początkach kościoła. Głównym bohaterem jest stary misjonarz, który wybiera się na ostatnią misję. Spotyka młodego pustelnika i razem idą do pogan.

To opowieść o tym, co znamy: o walce ideologicznej, o przekonywaniu do swoich racji, o manipulacji, która była obecna już w prapoczątkach. Nie będzie to jednak typowy film historyczny, ale raczej obraz, pokazujący pewne mechanizmy, z czym zmaga się człowiek, a nie jak sobie radzi z sytuacją społeczną czy polityczną. Mnie bardziej interesuje pojedynczy człowiek, jego wnętrze, jego emocje i to, jak sobie z nimi radzi.


Spodoba się?

Pewnie będzie kontrowersyjny. Jest to opowieść o zachłyśnięciu się władzą i ideologią. Dobrze, że całość rozgrywa się w przeszłości i ma luźny związek z  dzisiejszą rzeczywistością. To nie jest bezpośrednie komentowanie wydarzeń politycznych u nas. I wydaje mi się, że taka jest rola sztuki.

 

Co w takim razie myśli Pan na temat kinematografii patriotycznej? 

Wcześniej byłem przygotowywany do totalnej wolności. Nawet jeśli robiłem filmy na zamówienie, to mogłem pokazać swój punkt widzenia. No bo przecież nie da się inaczej! Ja nie mogę przyjąć innego punktu widzenia, bo to będzie sztuczne, a widz wyczuje, że jest mi to obce. I tak powinno się pracować z artystami: można ich czymś zainspirować, zainteresować, ale nie da się czegoś narzucać.

Filmy historyczne też muszą wypływać z potrzeby serca. Ktoś, kto je wymyśla, musi się identyfikować z tym czy z tamtym bohaterem, musi chcieć coś ważnego opowiedzieć. Kiedy w jakimś projekcie nie ma duszy, to to się czuje. Bezlitośnie.

 

Podczas wykładów czy wywiadów, podkreśla Pan, jak ważne jest odpowiednie ustawienie kamery, niekoniecznie w górę, ale – tak jak w przypadku filmu o królikach – w dół. To Pański klucz do sukcesu? 

Podczas wykładu dla słowackich studentów zwracałem uwagę na to, że pracę zaczynam bardzo subiektywnie, że chcę wejść w głowę bohatera, patrzeć tak, jak on widzi, czuć tak, jak on czuje. To jest podstawowa ciekawość człowieka – chcę zobaczyć, jak żyją inni, chcę na chwilę zostać kimś innym. I to wykorzystuję, to jest mój sposób opowiadania.

 

Zmienia się życie po nominacji do Oscara?

Czy ja wiem? Na pewno jest fajnie, bo ma się pewien szacunek. To takie potwierdzenie dorobku. Dla mnie to było potwierdzenie dla mojego oryginalnego sposobu myślenia. Odwaga zrobić coś inaczej została doceniona.

 


Takie wyróżnienie mobilizuje artystę, czy może utrudnia, ponieważ czuje on, że musi zrobić coś jeszcze lepszego, by udowodnić, że to pierwsze wyróżnienie to nie przypadek?

Z jednej strony mobilizuje, ale z drugiej strony jest to rzeczywiście trudne. Ja na to nie byłem przygotowany, nie wiedziałem, co robić, jak się tak wysoko zaszło. Oczywiście, myślałem o tym, czy jestem w stanie zrobić coś lepszego, ale nie ścigałem się sam ze sobą. Zrobiłem sobie trochę przerwy, zainwestowałem we własny rozwój, trochę mi się zmienił punkt widzenia i myślenia.

 

Hollywood jest Pana marzeniem?

Do filmu, który zamierzam zrealizować, potrzebuję dwóch anglojęzycznych aktorów, więc może to będzie przepustka do anglojęzycznej dystrybucji? Zobaczymy.

 

Mógłby Pan dla filmu czy z innego względu wyemigrować?

Nie mam takiej potrzeby, bo ja wolę spędzać czas za granicą. Kiedy realizowaliśmy film o królikach, mieszkaliśmy kilka miesięcy w Berlinie. I to jest fajne, ponieważ nie wymaga przenoszenia się, zaczynania życia od nowa. Dla filmowca to ciekawe: przyjeżdża, poznaje, eksploruje. Chętnie bym się gdzieś wybrał, żeby tam spędzić czas, poznać miejsce i zrobić z tego film. Ale emigracja? No chyba, że mówimy o emigracji na szczebelkach kariery, żeby się przenieść do Londynu czy Hollywood, by robić filmy.

 

Korci to Pana?

Mam takie marzenia, no, ale powoli. Podoba mi się droga, którą przyjął Paweł Pawlikowski.

Małgorzata Wojcieszyńska
ZdjęciaStano Stehlik

MP 9/2016