post-title Żyć na całego!

Żyć na całego!

Żyć na całego!

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

Może mijacie go na ulicach Bratysławy i nawet nie wiecie, że to nasz rodak. Pewnie nie wiecie też, że to himalaista, zdobywca kilku najwyższych szczytów górskich! Oto kolejny Polak mieszkający na Słowacji, z którego możemy być dumni!

Marek Olczak – pasjonat gór, zgierzanin, od 5 lat mieszkający w Bratysławie. Z wykształcenia jest magistrem filologii angielskiej, z zamiłowania taternikiem jaskiniowym, alpinistą, himalaistą i ultramaratończykiem. Na Słowację przyjechał do pracy, ale z czasem zaczął dostrzegać również inne zalety mieszkania w tym kraju.

Najważniejsze z nich to bliskość Tatr i Alp oraz Wiednia, z którego bez problemu można dostać się do najdalszych zakątków świata. Dużym atutem okazało się również relatywnie czyste powietrze w porównaniu do tego w największych miastach Polski.

 

Początek wielkiej przygody 

Mimo że już od 1999 roku trenował wspinaczkę, techniki linowe, chodził po jaskiniach i polskiej stronie Tatr, to dopiero w 2013 roku zaczęła się jego prawdziwa przygoda z wysokimi górami. Pewnego dnia znajomi z pracy zapytali go, czy nie wybrałby się z nimi w Alpy, gdyż dysponowali jednym wolnym miejscem w samochodzie.

Ponieważ nie miał sprecyzowanych planów wakacyjnych, chętnie się zgodził. Do wyjazdu zostały zaledwie dwa miesiące, więc na przygotowania kondycyjne zostało bardzo mało czasu.

Miał również braki w górskim sprzęcie, dlatego wziął ze sobą to, co posiadał, czekany pożyczył od brata, trochę rzeczy dokupił. „Noc w namiocie na śniegu na wysokości 3200 m n.p.m. nie należała do przyjemnych, ponieważ mój letni śpiwór okazał się mało odporny na niską temperaturę – nie doceniłem temperatur panujących latem na lodowcu“ – wspomina tę wyprawę Marek.

Mimo to dotarł na sam szczyt Mont Blanc, który mierzy 4810 m n.p.m. Pierwszy kontakt z taką wysokością, wspaniałe uczucie przebywania na szczycie po wielogodzinnej wspinaczce. „Byłem tylko ja i nic więcej oprócz oszałamiającej panoramy gór“ – wspomina mój rozmówca. Od tego momentu wiedział, że perspektywa zdobywania kolejnych szczytów pozwoli mu żyć na całego. Taki początek miała jego wielka pasja, którą postanowił rozwijać i jej się poświęcić.

 

Wyżej, wyżej!

Po Mont Blanc kolejnym celem stał się Szczyt Lenina, mierzący 7134 m n.p.m., znajdujący się na granicy Tadżykistanu i Kirgistanu w Azji. Jest to drugi szczyt co do wysokości w górach Pamiru. Mimo iż tym razem do wyjazdu przygotowywał się pół roku, to niestety nie wszystko wyszło tak, jak planował. „Wbrew pozorom żaden siedmiotysięcznik nie jest łatwy czy bezpieczny i tylko co piąta osoba staje na jego szczycie“ – wyjaśnia mój rozmówca.

Nagłe załamania pogody są przyczyną częstych odwrotów i poważnych odmrożeń. W przeciwieństwie do Europy nie ma tu służb ratowniczych i często sygnału sieci komórkowych, a wokół żadnych osad ludzkich. „Tutaj jesteśmy zdani tylko na siebie i ewentualną, wątpliwą pomoc innych wspinaczy, dlatego wśród kilkuset osób, próbujących zdobyć szczyt każdego lata, jest zwykle kilka ofiar śmiertelnych“ – wyjaśnia Marek.

Jednak Pamir zrobił na nim niezapomniane wrażenie. „Te góry są naprawdę ogromne, o wiele bardziej majestatyczne niż Alpy, przytłaczają swą skalą. Tam człowiek odczuwa bezradność wobec natury“ – opisuje.

Mimo różnych przeciwności udało mu się wejść na znajdujący się północno-wschodniej grani Szczytu Lenina szczyt Razdelnaya (6148 m n.p.m.). Zapierające dech w piersiach widoki wynagrodziły mu dwa tygodnie wysiłku i miesiące przygotowań. Czując niedosyt, postanowił, że jeszcze tu wróci, by zdobyć grań szczytową. Dlatego po powrocie na Słowację z jeszcze większym zaangażowaniem kontynuował treningi kondycyjne.

Rok później w alpejskim stylu, niosąc cały ekwipunek bez korzystania z przygotowanych obozów, zdobył oba wierzchołki Elbrusa oraz Tetnuldi na Kaukazie. Pojechał również w Alpy. W przerwie zrobił kurs pierwszej pomocy w Polskim Związku Alpinizmu (PZA) oraz wspinaczki zimowej, chcąc rozwinąć swoje kwalifikacje.

 

Wyprawa życia

Kolejnym wyzwaniem Marka miał stać się Muztagh Ata w Chinach, szczyt o wysokości 7548 m n.p.m. To wygasły wulkan, położony na płaskowyżu tybetańskim w Pamirze, należący do 50 najwyższych gór na Ziemi. Do tej wyprawy Marek przygotowywał się prawie rok. Jego codziennością stały się regularne ćwiczenia, nastawione głównie na wytrzymałość i siłę. Brał udział w maratonach i jeździł na rowerze.

Okazało się, że Małe Karpaty, które zaczynają się w Bratysławie, stanowią bardzo dobre miejsce do trenowania zarówno górskich biegów, jak i spacerów z ciężkim plecakiem. Nasz bohater poddał się też serii badań lekarskich, by upewnić się, iż jest zupełnie zdrowy. Oprócz przygotowań kondycyjnych, musiał zająć się też sprawami formalnymi, uzyskać odpowiednie pozwolenia, dopracować wszystko logistycznie.

Na miejscu nie obyło się bez przykrych niespodzianek. Wieczorem drugiego dnia w obozie C2 ktoś okradł depozyt. Marek oraz jego współtowarzysze stracili niezbędne w ataku szczytowym ciepłe kurtki, rękawice, mniej ważne elementy wyposażenia i zapasy jedzenia. Okazuje się, że w górach nie zawsze wrogiem są złe warunki atmosferyczne, mogą się nim okazać także ludzie. „Na szczęście następnego dnia udało nam się pożyczyć brakujące elementy ubrań od irańskich alpinistów i polskich znajomych, którzy przyjechali tydzień później i odbywali aklimatyzację w C2“ – wyjaśnia Marek.

Pozwoliło mu to na rozpoczęcie ataku szczytowego, choć pogoda ku temu nie sprzyjała – było pochmurno, padał śnieg, a widoczność spadła do kilku metrów. „Po drodze widziałem schodzącego, słaniającego się na nogach chińskiego alpinistę z butlą tlenową i prowadzącego go Szerpę. Do tej pory nie wiem, czy udało mu się dotrzeć na szczyt“ – wspomina nasz rodak.

Niezrażony kontynuował wspinaczkę, ale ze względu na złą widoczność nie udało mu się odnaleźć samego wierzchołka na wysokości 7548 m n.p.m. „Mimo że nie dotarłem na sam szczyt, to osiągnąłem swój rekord wysokości 7500 m n.p.m., bez użycia tlenu, w niesprzyjających warunkach, w ciągu dwóch i pół tygodnia”– mówi z dumą, ciesząc się, że dwa lata treningu nie poszły na marne i dały mu nadzieję na pokonanie w przyszłości ośmiotysięczników, również bez tlenu. Zgodnie z klasyfikacją PZA po przekroczeniu 7000 m n.p.m. Marek oficjalnie stał się himalaistą.

 

Druga próba zdobycia niezdobytego 

Pełen sił, optymizmu, pewności siebie i wiary w sukces postanowił bezpośrednio z Chin udać się do Kirgistanu, by ponownie stanąć przed górą, której nie udało mu się okiełznać dwa lata wcześniej. Ponieważ był już zaaklimatyzowany, posiadał lepszy sprzęt i kondycję, postanowił nie tracić czasu i już pierwszego dnia dotarł do pierwszego obozu na wysokości 4400 m n.p.m. Kolejnego dnia był już w obozie drugim, a po kilku godzinach w trzecim.

Niestety, pogoda uległa pogorszeniu, wiał silny wiatr, co spowodowało, że Marek miał problem z rozbiciem namiotu. „Góra, jakby chcąc ukarać mnie za mą zuchwałość i próbę jej zdobycia w ciągu dwóch dni, zamknęła mnie w obozie trzecim, na wysokości 6150 m n.p.m.“ – opisuje Marek. Silny wiatr i opady wykluczały próby ataku szczytowego, jakby tego było mało, co kilka godzin musiał odkopywać swój namiot, przysypywany coraz to nowym śniegiem. Po dwóch dniach walki z żywiołem, skończyły mu się zapasy jedzenia.

Okazało się, że kilkudniowy pobyt na wysokości powyżej 6000 m n.p.m. oraz deficyt energetyczny, mocno wpłynęły na wyczerpanie organizmu, co zmusiło go do zejścia i odpoczynku. „Zmęczony i zdruzgotany niepowodzeniem myślałem nawet o rezygnacji z wyprawy, jednak po dotarciu do bazy i w pełni przespanej nocy, ponownie uwierzyłem w swoje siły“ – wspomina.

Po kilku dniach odpoczynku na jak najniższej wysokości Marek postanowił po raz kolejny spróbować dotrzeć na szczyt. Tym razem osiągnął swój cel – Szczyt Lenina zdobył w stylu alpejskim, bez użycia wcześniej przygotowanych obozów oraz zgromadzonych zapasów. Cały potrzebny ekwipunek niósł sam, wspinając się cztery dni od wyjścia z bazy do powrotu.

 

Góry nade wszystko

Kiedy pytam Marka, co by zrobił, gdyby wygrał 10 milionów euro, mój rozmówca bez wahania odpowiada, że większość przeznaczyłby na swoją pasję, którą są góry. Obecnie brak pieniędzy to jedyna przeszkoda w zdobyciu przez niego najwyższych szczytów na ziemi, takich jak K2 czy Mount Everest, ponieważ kondycyjnie i psychicznie czuje się na to gotowy.

Taka wyprawa to koszt rzędu 20-70 tysięcy euro, dlatego na razie pozostaje poza jego zasięgiem. Ale z gór nigdy nie zrezygnuje, bo są one dla niego tym, czym dla przeciętnego człowieka powietrze.

Anna Sulej
Zdjęcia: archiwum Marka Olczaka

MP 2-3/2017

 

Więcej o wyprawach Marka można przeczytać na jego blogu www.icebat.eu

 

„Zgadzam się na walkę ze wszystkimi niebezpieczeństwami, które na mnie czyhają. Zgadzam się na wiatry, które tygodniami biją w ściany namiotów i doprowadzają do granicy szaleństwa. Zgadzam się na drogi, prowadzone na granicy wytrzymałości. Zgadzam się na walkę. Nagroda, którą otrzymuję za te trudy, jest niebotycznie wielka. Jest nią radość życia.“

/Jerzy Kukuczka/.