post-title 40 na 40

40 na 40

40 na 40

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

Pani Henryka Banovská jest ostoją Klubu Polskiego w Trenczynie, choć jest jego najstarszą członkinią. Przed dwoma laty wraz z rodziną – tą z Polski i tą słowacką, przyszywaną, którą tworzą klubowicze – świętowała swoje 80. urodziny. W Polsce przeżyła blisko 40 lat, na Słowacji drugie tyle. O ciekawych momentach swojego życia opowiedziała nam podczas naszej wizyty u niej w domu w Dolnym Srni.

 

Dzieciństwo nad Pilicą

Jej dzieciństwo przypadło na okres wojny. Pamięta, jak w 1945 roku, kiedy w okolicy przesuwał się front, chodziła przez las z koszyczkiem, niosąc jedzenie dla ojca, który był na froncie. „Czasami miałam poranione do krwi stopy, ponieważ ściągałam buty, by Niemcy nie usłyszeli mnie, jak idę po lesie“ – wspomina pani Henia.

Pamięta też, jak z rodzinnej wsi Prucheńsko, gdzie się urodziła, uciekali do sąsiedniej wsi, maszerując 3 km wzdłuż rzeki Pilicy. Zginęło tam mnóstwo żołnierzy, a pola były usiane łuskami. „Po wyzwoleniu, latem, jak paśliśmy krowy, razem z innymi dziećmi zbieraliśmy te łuski, potem umieszczaliśmy je w dołkach, by podziwiać wybuchy“ – opisuje moja rozmówczyni.

Mama zabraniała im takich zabaw, dlatego często przeszukiwała kieszenie brata. Ten prosił więc Henię, by ona chowała naboje. „Żeby mama się nie zorientowała, chowałam je do buzi“ – opowiada. Na szczęście te zabawy nie skończyły się dla nich tragedią.

 

Pani nauczycielka

Za mąż wyszła w wieku 19 lat za chłopca z tej samej wsi. „Jego rodzice na początku byli przeciwni naszemu ślubowi, on więc uciekł z domu, by poprosić mnie o rękę“ – wspomina pani Henia. Potem młodzi zamieszkali w Łodzi. Na świat przyszły ich dzieci: córka i syn.

Pani Henia w latach 60. pracowała w szkole podstawowej jako nauczycielka matematyki. „Sporo dzieci w tamtych czasach miało duże trudności, część pochodziła z trudnych rodzin, a każdy nauczyciel musiał zrobić wszystko, by te dzieci przechodziły z klasy do klasy, więc popołudniami odwiedzałam je w ich domach, udzielałam dodatkowych lekcji “ – wspomina pani Henia.

Pamięta też sytuacje, kiedy spotykała swoich podopiecznych w sklepiku osiedlowym. Małolaty twierdziły, że przyszły kupić bułki, a za plecami miały butelki alkoholu. Pani Henia wspomina ten okres swojego życia z nostalgią, pomimo że był on bardzo trudny.

Spotkanie z Walentiną Tierieszkową

Wybawieniem okazała się propozycja sąsiada, którego co rano spotykała po drodze do szkoły. Ten pracował w radzie wojewódzkiej i to dzięki niemu pani Henia podjęła pracę w wojewódzkim dziale gospodarczym jako sekretarka, później w księgowości, gdzie była m.in. odpowiedzialna za fundusz reprezentacyjny wojewody.

Pracy miała sporo, ponieważ bardzo często odbywały się różne uroczystości, wręczano odznaczenia, w związku z czym trzeba było zamawiać kwiaty, rezerwować restauracje… Dzięki temu pani Henia miała okazję bycia w centrum lokalnych wydarzeń. Do pomocy miała kierowcę. Jednym z wydarzeń, które przyszło jej organizować, było spotkanie z Walentiną Tierieszkową! „Och, Walentinę przyjmowaliśmy jak generała! Wymagało to mnóstwa przygotowań“ – wspomina moja rozmówczyni, która w Łodzi asystowała przy wręczaniu odznaczeń około 300 osobom.

Ponieważ miała dryg organizacyjny, przygotowywała też z kilkoma osobami zabawy sylwestrowe. Praca na takim stanowisku wymagała też odpowiednich ubrań. „Bez kapelusza i rękawiczek nie wychodziłam do pracy“ – opisuje.

 

Czechosłowacja

Pierwszego męża wspomina dobrze, ale ponieważ zaczął się spotykać z inną, rozwiedli się po blisko 20 latach małżeństwa. Mniej więcej w tym samym czasie doszło do nowego podziału terytorialnego w Polsce, w wyniku czego rada wojewódzka w Łodzi uległa likwidacji. Pani Henia mogła co prawda podjąć pracę w nowo powstałej radzie miejskiej, ale koleżanka zaproponowała jej kierownicze stanowisko… za granicą.

„Po rozwodzie zostałam sama w domu, syn poszedł do wojska, córka studiowała na AWF, więc pomyślałam sobie, czemu nie? Potrzebuję zmiany“ – wyjaśnia powody podjęcia decyzji o wyjeździe do Czechosłowacji. Tu pracowała jako kierowniczka Polek pracujących w zakładach pracy, najpierw koło Mladej Boleslav, potem w Jihlavie. „Pilnowałam wypłat, żeby nikt ich nie skrzywdził, żeby przyszły na czas do pracy; czasami budzono mnie w nocy, bo jak któraś zabalowała, musiałam interweniować“ – wspomina moja rozmówczyni.

Spotkanie z pół Słowakiem, pół Francuzem

To właśnie dzięki swoim podopiecznym w 1974 roku poznała swojego przyszłego męża. Na 1 maja w miasteczku odbywał się wielki pochód, w którym brały udział też dziewczęta z Polski. „Poubierałam je w piękne czerwone spódnice, białe bluzki, a ja na dużym balkonie miałam przemówienie. Potem były wpisy do księgi pamiątkowej, uroczysty obiad, a tu nagle dziewczyny mówią, że mają dla mnie chłopa: pół Słowaka, pół Francuza“ – opisuje nasza bohaterka.

Poszła więc na spacer z dziewczętami, które zapoznały ją z siedzącym na ławeczce Jozefem. Na pytanie, czy wpadł jej w oko, zdecydowanie odpowiada: „Wpadł! Był wielkim przystojniakiem!“ – wspomina. Potem był spacer, a potem dwa lata narzeczeństwa. Kiedy Jozef wyjechał do innego zakładu pracy, aż pod niemiecką granicę, nadal się spotykali, odwiedzali. „Pamiętam, jak przed Bożym Narodzeniem dostałam od niego list, w którym pisał, że nie będzie mógł przyjechać na święta, bo nie dostał zaliczki“ – wspomina nasza bohaterka.

Pani Henryka nigdy łatwo się nie poddawała. Wsiadła więc do pociągu i po wielu godzinach podróży z kilkoma przesiadkami dotarła do miasteczka, gdzie pracował jej wybranek serca. Była noc, nie wiedziała, dokąd się udać. Po drodze przypałętał się do niej pies, którego się bała, ale zgubiła go, chowając się w pobliskim domu. Szła w kierunku świateł. Kiedy dotarła do hoteli pracowniczych, na stróżówce zapytała o Jozefa. Portier powiedział jej, że został jakiś mężczyzna. „Pamiętam, jak weszliśmy na piętro, cichutko grało radio… a z pokoju wyszedł Jozef, który bardzo się ucieszył na mój widok“ – wspomina. „Przecież nie zostawiłabym chłopa samego na święta“ –  wyjaśnia z uśmiechem.

 

Radości i smutki

W roku 1976 nasi bohaterowie pobrali się w Jihlavie. Rok później mieszkali już w Dolnym Srni, gdzie Jozef miał rodzinny dom, który zaczęli remontować już wspólnie. Po ślubie pani Henia zaczęła się zmagać z problemami zdrowotnymi, zachorowała na osteoporozę, w efekcie czego  przeszła na rentę. Dziś cieszy się sukcesami wnuków i prawnuków. Jej córka ma 62 lata i mieszka w Łodzi, syn, niestety, siedem lat temu, będąc w Norwegii, zmarł na zawał. „

Wciąż trudno mi o tym mówić“ – wyznaje pani Henia, więc zmieniamy temat. Pokazuje mi, że jeszcze niedawno odwiedziła ją wnuczka z rodziną, która spędzała u niej niemalże każde wakacje i  nauczyła się słowackiego. „Nawet miała tu chłopaka, który za nią jeździł do Polski, kilku się w niej podkochiwało“ – zdradza moja rozmówczyni.

 

Klub Polski jak rodzina

Czasami dopada ją nostalgia, tęskni za Polską, Wie, że kiedykolwiek może tam pojechać, ma do kogo. Ale kiedy tęsknota za językiem ojczystym zaczęła jej bardzo doskwierać, zadzwoniła do ambasady z pytaniem, czy mogłaby mieć dostęp do polskiej prasy. I tak dowiedziała się o istnieniu naszego miesięcznika „Monitor Polonijny“, którego jest wierną czytelniczką od 1999 roku.  „To z Monitora właśnie dowiedziałam się, że ma się odbyć pierwsze spotkanie Polaków w Trenczynie, na którym nie mogło mnie zabraknąć“ – opowiada.

Pojechali więc z mężem do miasta, ciekawi rodaków. Tu poznali się z kilkoma osobami, m.in. z Renatą Strakovą, która cały projekt powołania do życia Klubu Polskiego w Trenczynie wzięła w swoje ręce. Od tego czasu pani Henia z mężem bierze czynny udział we wszystkich przedsięwzięciach klubowych.

Dwa lata temu to właśnie z rodakami z Trenczyna i rodziną z Polski świętowała swoje 80. urodziny. Bo w trenczyńskim Klubie Polskim jest jak w rodzinnym gronie, co niewątpliwie jest też zasługą naszej bohaterki, która już dziś planuje kolejną imprezę i żartobliwie zwraca się do męża: „Jak będziesz mnie słuchać, to z okazji naszej 40. rocznicy ślubu też przygotuję jakąś uroczystość“. Bliscy wiedzą, że czasami miewa cięty język, ale jest bardzo serdecznym człowiekiem, który każdemu życzy dobrze. I, co najważniejsze, z optymizmem patrzy w przyszłość.

Małgorzata Wojcieszyńska, Dolne Srnie
Zdjęcia: Stano Stehlik i archiwum rodzinne

MP 10/2015