post-title Jest dobrze, bo ciężko

Jest dobrze, bo ciężko

Jest dobrze, bo ciężko

czyli o zmianach w rodzinie Jarinów

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

Musieli zmierzyć się z zarzutami, stawianymi przez niektórych, że realizując marzenie, mogą zrujnować swoją rodzinę. Wcześniej realizację tego pragnienia, wpisanego głęboko w ich sercach, pokrzyżowała poważna choroba. Ale rok temu już nic nie stało na przeszkodzie w stworzeniu rodziny zastępczej dla dwojga dzieci. W przededniu ich pierwszych wspólnych świąt Bożego Narodzenia przedstawiamy historię rodziny Jarinów: naszej rodaczki Anny Marii, jej męża Ivana i ich pięciorga dzieci.

Kiedy zbliżamy się do ich domu w Mariance koło Bratysławy, przez duże szklane drzwi widzę scenę jak z bajki: w przytulnej kuchni, która jest jednocześnie pokojem dziennym, czteroosobowa rodzina. Dzieci siedzą przy stole, pochylone nad zeszytami. Pewnie odrabiają lekcje. Rodzice krążą wokół nich.

Ciepło domu podkreśla kominek, znajdujący się w centralnej części pomieszczenia. Tę sielankową atmosferę stworzyli Anna i Ivan Jarinowie nie tylko trojgu własnym dzieciom, ale i dwojgu rodzeństwa z domu dziecka: 10-letniej Tatiance i jej 12-letniemu bratu Danielowi.

 

Pierwszy konflikt

Po przywitaniu i zajęciu przez nas miejsca przy stole jeszcze chwilę towarzyszą nam dzieci. Pytają o konkurs rysunkowy, ogłoszony na łamach „Monitora“, ale po chwili idą do swojego pokoju, gdzie zajmują się rysowaniem. Jak się domyślam, zostały uprzedzone, że mają nas, dorosłych, zostawić samych, byśmy mogli porozmawiać.

Widać, że są otwarte, ciekawe i zdyscyplinowane. Przez dziesięć miesięcy pobytu w nowej rodzinie opanowały już sporo zasad tu panujących, choć początki wcale nie były łatwe. Do pierwszego konfliktu doszło, kiedy dzieci miały zdecydować, na który film wybiorą się wraz z rodzicami do kina.

Każde wybrało co innego, więc Ania postanowiła, że będą losować. Okazało się, że dziecko, które przegrało, nie potrafiło się z tym pogodzić. „To było tak, jakby się kończył świat, łącznie z tym, że dziecko zamknęło się w łazience i nie chciało stamtąd wyjść“ – wspomina ich mama i dodaje, że między rodzeństwem jest silna rywalizacja o miłość i uwagę każdego z rodziców.


„Udało się nam osiągnąć już to, że dzieci nas szanują, nie mówią do nas podniesionym głosem“ – mówi Anna, która na początku była zaskoczona, że dzieci reagowały tylko na krzyk.

Obecnie pracują nad tym, by spokojnie rozmawiały też między sobą. Ich aktywności, nawet te, które wydają się banalne, są oceniane na tablicy – nagrodą są uśmiechnięte buźki. Powinno ich być tygodniowo co najmniej osiem. Dumna mama pokazuje nam, że każde z dzieci zbiera ich po kilkanaście.

 

Rodzina zastępcza

„Czasami jest ciężko, nawet bardzo ciężko, ale wiedzieliśmy, że tak będzie“ – oceniają zgodnie państwo Jarinowie. Pytam więc, dlaczego zdecydowali się na ten krok. Okazuje się, że Ania już od dziecka marzyła o założeniu i prowadzeniu profesjonalnej rodziny. Całkiem niedawno zmodyfikowała to pragnienie i razem z mężem zdecydowali się na stworzenie rodziny zastępczej.

Nie chcieli bowiem rezygnować z pracy, gdyż zawodowo realizują się we własnym biurze architektonicznym „Ateliér VAN JARINA“: Ania, która studiowała w Poznaniu kulturoznawstwo (na Słowacji mieszka od 1993 roku), w rewitalizacyjnych projektach ogrodów wymyśla temat, zaś Ivan nadaje tym pomysłom formę architektoniczną. Praca jest więc ich pasją, a przyjęcie pod dach dzieci to z jednej strony głos serca, a z drugiej wyzwanie, które chcieli zrealizować już dużo wcześniej.

 

Głos serca

„Nie chciałabym stanąć przed świętym Piotrem u bram raju i tłumaczyć się z tego, że nie zrealizowałam tego, do czego czuję się powołana“ – żartuje Anna. Małżonkowie wskazują też na tzw. kryzys wieku średniego czy syndrom pustego gniazda. „Na wnuki jeszcze za wcześnie, a my mamy jeszcze dość sił, by obdarować miłością dzieci, które tej miłości nie zaznały“ – tłumaczy Ania, a Ivan dodaje, że jest sporo osób, które chciałyby mieć dzieci, ale boją się, że spotka je niewdzięczność z ich strony.

Pytam się, czy oni takich obaw nie mają, ale oboje tłumaczą, że choć wiedzą, że spory odsetek dzieci z rodzin patologicznych wraca później do środowiska, z którego się wywodzi, to jednak nie zakładają z góry porażki. „To tak jakby człowiek wchodził w związek małżeński i oczekiwał z góry, że ta druga osoba będzie zdradzać“ – wyjaśnia Ania.


Dla Ivana ważne też było to, co zaobserwował, kiedy ich córka Marianka gościła w ramach wymiany koleżanki ze Stanów Zjednoczonych, pochodzące z Wenezueli i Peru, które zostały adoptowane. Mojego rozmówcę ten gest nieznanych mu rodziców z USA ujął za serce. „Dlaczego nie dzielić się z innymi swoim szczęściem?“ – zadaje retoryczne pytanie.

 

Diagnoza jak wyrok

Interesuje mnie, jak długo pomysł przyjęcia dzieci rodził się w ich sercach i w ten sposób przenosimy się w czasie o kilkanaście lat, kiedy ich własne dzieci były jeszcze małe. To wtedy Jarinowie zrobili pierwsze podejście i złożyli papiery o adopcję, ale ich plany pokrzyżowała diagnoza, którą usłyszeli od lekarza. Ivan dowiedział się, że ma raka węzłów chłonnych i że natychmiast powinien poddać się leczeniu.

„Byliśmy tam razem. Pamiętam zasmuconą minę lekarki i to, jak głęboko westchnęła, kiedy dowiedziała się, że mamy trójkę malutkich dzieci“ – wspomina Ania rozmowę, która brzmiała jak wyrok śmierci. Był to jeden z najtrudniejszych momentów ich życia – młoda rodzina, rozpoczęta budowa domu, Ivan właśnie realizował kilka swoich projektów architektonicznych i nawet do głowy mu nie przyszło, że tak poważnie zachoruje.

„Lekarka starała się wtedy mną potrząsnąć i wyraźnie podkreśliła, że ja niedługo mogę umrzeć“ – wspomina mój rozmówca. Na szczęście leczenie się powiodło. Po ponad 10 latach mogli odetchnąć z ulgą, że pokonali chorobę. „Sama teraz rozumiesz, że skoro jemu było darowane życie, to nie na darmo – trzeba było powrócić do tematu adopcji dzieci“ – uzupełnia z uśmiechem Anna.

 

Dość było wolności

Dziś ich własne dzieci są samodzielne: 22-letnia Marianka studiowała architekturę w Glasgow, teraz kontynuuje ten sam kierunek w Bratysławie i uczęszcza do Kolegium Antona Neuwirtha w Ivance pri Dunaji, zaś 19-letnia Vesna podjęła studia na Uniwersytecie Karola w Pradze na kierunku matematyka finansowa. W domu rodzinnym został tylko 17-letni Jan, uczeń szkoły średniej.

Ania twierdzi, że już się nacieszyli tą wolnością, która przyszła, gdy odchowali dzieci. „Ile można wypić wina, ile odbyć spotkań ze znajomymi? Ile razy pójść do teatru? Ile podróży odbyć? I co, to już wszystko? Teraz tylko tak będziemy żyć?“ – pyta i sama sobie odpowiada, że po jakimś czasie poczuli pustkę. Przed wakacjami ubiegłego roku postanowili się zorientować, czy mieszczą się jeszcze w granicach wiekowych, by ubiegać się o przyjęcie dzieci do rodziny.

Kiedy się okazało, że mogą zrealizować swój plan, zdecydowali, że przyjmą dwoje dzieci w wieku 10 – 12 lat, bez względu na ich pochodzenie. Przeszedłszy odpowiednie testy i kursy, dowiedzieli się, że Tatianka i Daniel, którzy do tej pory mieszkali w profesjonalnej rodzinie, będą potrzebowali nowego domu, gdyż ich opiekunka zachorowała. „Tych niby-zbiegów okoliczności było więcej“ – wspomina Ania i opisuje, jak pierwszy raz zobaczyli dzieci na godzinnym filmie. „Od razu mi się spodobały, choć dziś uśmiecham się na to wspomnienie, bo oboje byli na tym filmie tacy onieśmieleni“ – opisuje moja rozmówczyni.

 

Rodzina – twór dynamiczny 

Ważnym krokiem w realizacji celu była rozmowa o poszerzeniu rodziny z własnymi dziećmi. Każde z nich zareagowało inaczej. Jedno zdystansowało się, mówiąc, że to projekt rodziców. Wtedy Ivan ostrzegł, że może podobnie zareagować, kiedy to dziecko przyjdzie do nich z informacją, że zakłada własną rodzinę. Drugie z dzieci przyjęło tę wiadomość bezproblemowo, a trzecie przeżyło paniczny strach, że ich rodzina się rozpadnie.

„Wytłumaczyliśmy, że rodzina jest tworem dynamicznym –dziewczęta niedługo powychodzą za mąż, syn się ożeni, przyjdą wnuczęta – i chyba to trochę pomogło“ – domyśla się Ania. Pytam, z jakimi lękami musieli walczyć oni sami, ale moi rozmówcy jeszcze raz potwierdzą, że byli świadomi tego, iż to będzie trudne. „Kiedyś nie rozumiałam zdania, że jest dobrze, bo ciężko, a teraz codziennie tego doświadczam“ – dodaje Anna.

 

Da się tak kochać?

Rok temu, 23 grudnia, państwo Jarinowie udali się na pierwsze spotkanie z Tatianką i Danielem. Odbyło się ono w obecności dyrektora domu dziecka i ówczesnej opiekunki dzieci – profesjonalnej mamy. „Kiedy je zobaczyliśmy, oboje stwierdziliśmy, że są jak nasze“ – wspomina z uśmiechem Ania i wskazuje na podobieństwa fizyczne między nią a Dankiem oraz między Ivanem a Tatianką. Pytam, czy pokochali te dzieci. Ivan przyznaje, że wcześniej zastanawiał się nad tym, czy to w ogóle możliwe, by pokochać obce dzieci.

Dziś już wie, że tak, gdyż oboje kochają je jak własne. Kiedy proszę, by opisali to pierwsze spotkanie, Ania od razu mówi o tym, że Tatainka przytuliła się do niej, a Daniel do Ivana. Potem wymienili się upominkami. „Byliśmy pod wrażeniem. Wracając do domu, wiedzieliśmy, że będziemy zabiegać o to, by dzieci jak najszybciej zamieszkały u nas“ – opisuje Ania. Następnego dnia, kiedy zasiedli do wigilijnej wieczerzy, ich biologiczne dzieci podkreślały niepowtarzalność tej chwili – ostatnie święta w takim gronie.

 

Naciski ze strony sceptyków

Dla Anny i Ivana ważne też było wsparcie, które dostali od najbliższych: mama Ivana zachwyciła się ich decyzją, podobnie zareagował tato Ani. Ale nie zabrakło też sceptyków, a nawet takich, którzy namawiali ich, by tego nie robili, bo zmarnują sobie życie.

Niezrażeni państwo Jarinowie jeździli po dzieci, by te mogły u nich spędzać kolejne weekendy, zanim ostatecznie przeprowadziły się do ich domu. Kiedy pytam o pierwsze spotkanie wszystkich dzieci, Ania odpowiada z uśmiechem na ustach, że od razu się polubiły.

 

Inwestycje

Zanim Tatianka i Daniel zamieszkali w domu państwa Jarinów, gospodarze poczynili odpowiednie przygotowania: urządzili w domu dodatkową łazienkę, kupili duży rodzinny samochód oraz dwa materace i jeden tapczan.

„Zastanawialiśmy się, jak się pomieścimy w naszym domu, który nie jest zbyt duży, i postanowiliśmy oddać nasz pokój najmłodszym, a sami przenieść się do pokoju dziennego z kuchnią“ – wspomina Ania, która nie kryjąc wzruszenia, opisuje, jak wtedy ich własne dzieci zareagowały. „Córki powiedziały, że to one przeniosą się do pokoju brata, odstępując swój pokój Tatiance i Danielowi“.

 

Skoki na głęboką wodę

Pytam moich rozmówców, jak sobie radzą z powrotem do czasów, kiedy dzieci potrzebują więcej uwagi. Ania od razu się rozpromienia. „Wyobraź sobie, że robię rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłam“. Okazuje się, że Tatianka musi odwiedzać logopedę, a to spowodowało, że i Ania zaczęła inwestować w swój rozwój.

„Nigdy wcześniej nie zwracałam uwagi na wymowę miękkich głosek w języku słowackim, z którymi jako Polka mam pewne problemy, a teraz to trenuję pod okiem logopedy“ – opisuje i dodaje, że obie z Tatianką poprawiają wzajemnie swoje błędy. Z kolei Ivan znajduje teraz więcej czasu na spacery, a nawet bieg po lesie z dziećmi.

Ponieważ Daniel jest w posiadaniu wiatrówki, oboje zaczęli uczyć się strzelać pod okiem kolegi myśliwego, by w bezpieczny sposób posługiwać się bronią. „Nigdy nie sądziłem, że ja pacyfista będę w swoim wolnym czasie chodził strzelać“ – kwituje z uśmiechem.

Ani przypominają się kolejne przykłady zmian, jakich doświadcza dzięki dzieciom. „Odprowadzam dzieci na basen, by uczyły się pływać, a ponieważ ja też nie potrafię, to zapisałam się na kurs razem z nimi!“ – mówi, śmiejąc się przy tym.

 

Agresja i nieznany świat

Państwo Jarinowie nie kryją, że bywają też bardzo trudne sytuacje, kiedy konfrontują do tej pory dwa różne światy. „Nie byliśmy przygotowani na agresję ze strony dzieci, z którą czasami się spotykamy, i przyznaję, że od nikogo niczego takiego nigdy nie doświadczyłem“ – wyznaje Ivan, który widząc moje zdziwienie, wyjaśnia, że dzieci potrafią wyczuć słabe punkty i wyrzucić im w złości coś, co strasznie boli.

Oboje zdają sobie sprawę, że wypływa to z tego, że los nie raz doświadczył te dzieci, gdyż nie tylko stracili mamę, ale i kilkukrotnie zmieniały miejsce zamieszkania. „One po prostu nie chcą nas stracić, a z drugiej strony testują nas, ile jesteśmy w stanie znieść i czy naprawdę nam na nich zależy“ – domyśla się Ivan.

Ania dodaje, że dzieci dopytują się, czy będą mogły przyjąć ich nazwisko, ale ona im cierpliwie wyjaśnia, że to niemożliwe, gdyż mają swojego biologicznego ojca. Dba też, by mieli z nim systematyczny kontakt. Wspólnie się też modlą o jego uzdrowienie. „Nie wiedziałem, że taki świat istnieje“ – dodaje cicho.

 

Niematerialne prezenty

Przerywamy na chwilę rozmowę, gdyż dzieci pytają mamę, czy mogą na chwilę dołączyć do nas. Obserwuję je, są naprawdę urocze i trudno uwierzyć, co w nich czasami drzemie. Okazuje się, że Daniel na przykład potrafił wykrzyczeć rodzicom, że nie dostał żadnego prezentu na urodziny.

„My ich uczymy, że prezenty nie muszą być tylko materialne, bowiem najważniejszy jest czas, który im ofiarowujemy“ – wyjaśnia Ania i opisuje, że urodziny Daniela świętowali w Polsce, nad Bałtykiem, gdzie każdy członek rodziny sprezentował mu co najmniej 15-minutową atrakcję, którą cieszyli się razem. „Ktoś mu kupił przejażdżkę na motocyklu, ktoś inny pływanie po morzu na nadmuchiwanym bananie czy skakanie na pająku“ – wymienia moja rozmówczyni.

Okazuje się, że przed rodziną Jarinów jeszcze długa droga, zanim nauczą swoje pociechy, że istnieje jeszcze inny świat, nie tylko ten konsumpcyjny. „Dzieci w domach dziecka są zasypywane zabawkami od różnych sponsorów i w ten sposób kompensują sobie pustkę. Nie znoszą tego, bo oczekują serca, ale z drugiej strony nie potrafią się tego wyzbyć“ – domyśla się Ania.

 

Polskość

Niedługo dzieci pójdą spać. Codziennie przed zaśnięciem Ania czyta im książki. Wykorzystuję więc ostatnie chwile na rozmowę z nią i pytam o polskość – czy stara się ją w jakiś sposób zaszczepić w dzieciach. Moja rozmówczyni przyznaje, że umawiali się, że soboty będą po polsku, ale jeszcze nie udało im się tego zrealizować.

Czyta im też książki w swoim ojczystym języku, na przykład „Małego księcia“. „Ja czytałam na głos po polsku, a oni mieli przed oczyma egzemplarz w języku słowackim“ – wyjaśnia. Wspólnie też oglądają polskie filmy, choćby „W pustyni i w puszczy“ po uprzednim przeczytaniu książki po słowacku. Dzieci biorą też udział w życiu słowackiej Polonii.

 

Pierwsze Boże Narodzenie

Na koniec pytam moich rozmówców, czy cieszą się na ich pierwsze wspólne święta Bożego Narodzenia. Ania najpierw mówi o obawach. „Tatianka marzy o lalce i już opowiada koleżankom, że ją dostanie, ale ja jej wcale nie chcę kupić kolejnej lalki“ – wyjawia moja rozmówczyni, która twierdzi, że większą wartość mają prezenty zrobione własnoręcznie.

„Nie wiem, czy uniosę tę presję, gdyż boję się jej rozczarowania przy wigilijny stole, bo być może pierwszy raz w życiu nie dostanie tego, co sobie zażyczyła w liście do Jezuska“ – dzieli się swoimi obawami, ale potem od razu dodaje, że cieszy się na wszystkie chwile, spędzane wspólnie z dziećmi, na pieczenie i zdobienie pierniczków.

„To cudowne przeżywać z nimi radość, odkrywać i pokazywać coś, czego do tej pory nie znały“ – zdradza Ania i wspomina reakcję syna, który w tym roku pierwszy raz zobaczył morze i był zaskoczony jego wielkością.

„Radość współprzeżywania z nimi chwil, które są dla nich absolutnie nowe, odpowiadania na pytania, których nie mieli do tej pory komu zadać, pokazywania im świata, którego nie mieli możliwości do tej pory zobaczyć, to dla nas największa nagroda“ – podsumowuje.

A na koniec z rozrzewnieniem mówi o wspólnych weekendowych porankach, kiedy wszystkie dzieci wkradają się do ich łóżka, by po prostu być z nimi razem i wieść rozmowy o tym, co właśnie przyszło im do głowy.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 12/2017