post-title Kto się boi Mikołaja?

Kto się boi Mikołaja?

Kto się boi Mikołaja?

Pamiętacie czarno-białe lub kolorowe zdjęcia, a na nich wy, całkiem mali lub już trochę podrośnięci, stojący obok groźnego brodacza z długą laską? Oj, trzeba było czasami siły dziecięcej wyobraźni, by naprawdę mocno uwierzyć, że ten pan to Święty Mikołaj (lub Gwiazdor w innych rejonach Polski).

Jakie czasy, tacy mikołaje, ktoś mógłby dziś powiedzieć, ale niezależnie jak bardzo „wypasiony” strój założy oddelegowany do tej roli mężczyzna, jedna rzecz nie zmienia się od pokoleń – niewyjaśniony strach, który budzi, choć powinien przecież wywoływać uśmiechy radości. Jak bardzo czekało się na ten dzień, na wymarzone prezenty, na słodycze, zabawki, książki…

Radość z rozpakowywania kolorowych pudełek i torebek była ogromna! Czasami tylko niepokoiła nas świadomość, że nadejdzie On – wielki, sapiący, grubym głosem pytający o nasze imię. A co, jeśli zamiast wielkiej paczki wręczy nam rózgę? Powie: „W tym roku niestety nie zasłużyłeś, koleżko, na żaden prezent”? Strach tylu dzieci został utrwalony na fotografiach. Dziś pewnie śmieją się z siebie samych, ale kto wie, czy ów stres z dzieciństwa nie przeniósł się na dojrzałe lata…

Bo dorosłych stresuje nie tyle spotkanie ze Świętym Mikołajem, co inne problemy, pochowane w pudełkach gdzieś między bombkami i łańcuchami. Kiedy przy świątecznym stole spotykają się różni członkowie rodziny, czasami nie daje się uniknąć trudnych tematów, grząskich dyskusji i uwolnionych pod wpływem emocji nerwów. Nie wszystkie Wigilie wspominamy z radością. Bywa, że wiążą się one z traumatycznymi przeżyciami, zawiedzionymi nadziejami, głębokim smutkiem.

Żyjemy w świecie, w którym wszystkiego jest w nadmiarze, dzieci dostają prezenty na co dzień, więc od święta trudno je zadowolić. Reklamy w telewizji zachęcają nas do kupowania półproduktów „by twoja Wigilia smakowała wyjątkowo”, więc korci nas, by przestać w końcu pracowicie lepić pierogi, skoro można je kupić lub zamówić u kogoś, kto chce trochę zarobić.

Czy ktoś jeszcze, nucąc pod nosem kolędy, samodzielnie wycina choinkowe ozdoby? Boże Narodzenie to zadanie, trzeba się z nim zmierzyć, przeżyć, a potem z ulgą zająć się własnymi sprawami.

Od pewnego czasu w kolorowej prasie obok artykułów o tym, jak przygotować magiczne święta małym nakładem sił, pojawiają się również teksty o roli prawie terapeutycznej – jak poradzić sobie z negatywnymi uczuciami, które podczas Bożego Narodzenia nam towarzyszą, jak wybrnąć z galopującego konsumpcjonizmu, czy warto dla wygody zrezygnować z tradycji, bo święta to spotkanie z człowiekiem, a reszta nieważna…

Oj, mnożą się problemy – a miało być tak pięknie… Może więc po prostu się nie nastawiać? Dobre przeżycia, wyjątkowe wspomnienia na ogół wymagają najpierw wysiłku, więc chyba jednak trzeba będzie zasiąść do ucierania maku, może tym razem z poczuciem, że robimy to dla tradycji, która niesie nas przez pokolenia, czy tego chcemy, czy nie.

Może te wszystkie spięcia przy stole, te nietrafione prezenty i ten przedmikołajowy strach składają się na naszą rodzinną historię i podejście do nich jak do oglądanego wiele razy filmu zdejmie z nas trochę niechcianego bagażu. Być może najpiękniejsza będzie chwila, kiedy już wszyscy sobie pójdą, a my usiądziemy pod choinką, z lampką wina lub kubkiem ulubionej herbaty.

Cicho zaszemrzą kolędy, zamigotają lampki, a zza zasłoniętych zasłon nie będzie widać, że śnieg znowu nie dopisał. Przypomną się nam te zwariowane szczenięce lata, kiedy Boże Narodzenie było tylko frajdą z czekania na pierwszą gwiazdkę, a później na barszcz, pierogi i makowy tort. Będzie prawie cudownie…
I takich świąt wszystkim serdecznie życzę.

Agata Bednarczyk

MP 12/2017