post-title O reżyserze w rękach innego reżysera

O reżyserze w rękach innego reżysera

O reżyserze w rękach innego reżysera

 WYWIAD MIESIĄCA 

Marek Tomasz Pawłowski przybył do Bratysławy na zaproszenie Instytutu Polskiego, by pokazać tutejszym widzom film dokumentalny pt. „Dotknięcie anioła“, który na różnych światowych festiwalach zdobył już 35 nagród! I to właśnie ten film stał się pretekstem do naszej rozmowy na tematy dotyczące nie tylko Holocaustu, ale i współczesne. Nasz ciekawy rozmówca zainteresował nas również innymi swoimi projektami.

 

Spotykamy się w dniu, kiedy Pański film „Dotknięcie anioła“ zostanie zaprezentowany bratysławskiej publiczności. Jak Pan sądzi, skąd bierze się obecnie takie duże zainteresowanie tematyką wojenną?

Zaskoczyła mnie pani, twierdząc, że jest zainteresowanie taką tematyką. Ja tego zainteresowania w świecie filmu – a mam na myśli film dokumentalny – nie obserwuję. Co innego książki, bo te inaczej oddziałują na czytelników. Film historyczny na festiwalach nie jest traktowany jako film artystyczny, więc często jest lekceważony. Bo prawdą jest też to, że żeby rzeczywiście zrobić dobry, artystyczny film historyczny, trzeba się mocno zaangażować. Mówię o dokumencie, choć z fabułą jest podobnie. Z tego, co widzę, wszystkie duże festiwale unikają filmów historycznych.

 

Dlaczego tak się dzieje?

Może dlatego, że większość filmów historycznych mówi o dramacie zbiorowości, a nie człowieka jako jednostki.

Ale Panu się udało ten stereotyp złamać.

Zrobiłem już wcześniej kilka takich filmów, jak na przykład „Uciekiniera“. Miesiąc temu bohater tego filmu – Kaziu Piechowski – zmarł, ale jego historia oddziałuje na widzów na całym świecie. Proszę sobie wyobrazić, że pewien młody Amerykanin, który jakiś czas temu zobaczył film o Kaziu Piechowskim, zmienił swoje życie. Ów nastolatek był nastawiony do konsumpcję, ale jedna scena z filmu wszystko zmieniła. Chodzi o scenę, kiedy czterech uciekinierów z obozu koncentracyjnego w Auschwitz przebranych za Niemców i z bronią w ręku przejeżdża przez bramę w aucie komendanta SS. Uciekinierzy liczą na to, że na widok tego samochodu żołnierz od razu otworzy szlaban.

Kiedy tak się nie dzieje, jeden z nich mówi do Kazia, który zna świetnie język niemiecki, by coś zrobił. I to: „Zrób coś!“ w obliczu zagrożenia śmiercią jest momentem zwrotnym. Szturchaniec kolegi mobilizuje Kazia do takiego stopnia, że mężczyzna zaczyna krzyczeć po niemiecku na strażnika, a ten przestraszony otwiera rampę, nie legitymując pasażerów samochodu. Uciekinierzy w ten sposób ratują swoje życie. I właśnie ten moment, kiedy od Kazika zależy los innych, wpłynął na zmiany w życiu tego młodego Amerykanina. Na tyle go inspirował, że i ów nastolatek postanowił coś zrobić.

Nawet spotkał się z Kazikiem i poprosił go, by ten odręcznie napisał dla niego polecenie: „Zrób coś!“, które potem wytatuował sobie na przedramieniu. Ta sentencja będzie mu już zawsze towarzyszyć w życiu, by przypominać, że może mieć wpływ na życie swoje i innych. Proszę sobie wyobrazić, że ten człowiek również zaczął kręcić filmy! I właśnie ze względu na takie efekty interesują mnie postawy takich ludzi, jak Henryk Schönker, bohater „Dotknięcia anioła“, czy wspominany Kazik.

Jak Pan dociera do takich bohaterów?

Temat przyciąga temat. Ja sobie nie założyłem, że będę robił takie filmy, ale raz podjęty temat przyciąga kolejne historie, o których opowiadają mi ludzie.

 

To ciekawa droga, którą Pan przemierzył: od reżysera teatralnego do reżysera filmów, dotykających tak trudnych tematów, jakie przynosi wojna. Jak doszło do tej zawodowej metamorfozy?

Tak, rzeczywiście, po studiach teatralnych zostałem reżyserem w teatrze, ale w czasie kryzysu gospodarczego zacząłem poszukiwać innych zajęć. Wygrałem konkurs na szefa redakcji w pewnej prywatnej telewizji. A potem zostałem tam producentem i nauczyłem się wielu rzeczy. Przede wszystkim zrozumiałem, że zawsze myślałem obrazem. Zresztą scena teatralna to też pewnego rodzaju obraz.

 

Pański pierwszy film?

Najpierw, kiedy odkryłem 5-minutowy archiwalny film na 16-milimetrowej rolce z poszarpaną perforacją, zrobiłem dokument dla telewizji niemieckiej. Tematem był romans polskiej dziewczyny, robotnicy ze Śląska opolskiego, z młodym Niemcem, którego poznała w fabryce. Wojna jest w tle, a na pierwszym planie ludzki dramat. I tak krok po kroku, film po filmie, mimo że tego nie planowałem, wszystko ułożyło się w trylogię wojenną, której hasło tworzą: wiara, nadzieja, miłość. Ja bym tego sam nie wymyślił, ja tu widzę rękę innego reżysera – tego, który czuwa nad nami i wybiera nas do pewnych projektów.

 

Czyli jest Pan reżyserem w rękach innego reżysera?

Tak.

Jak Pan natknął się na bohatera „Dotknięcia anioła“?

Współpracowałem z ośrodkiem „Karta“ w Warszawie i jego szef podsunął mi książkę pewnego Żyda z Tel Awiwu, którą przygotowywali do druku. Dostałem maszynopis, który przeczytałem w dwa wieczory. Kiedy Henryk, autor książki, przyjechał do Polski, spotkaliśmy się. Zastanawiałem się, jak się porozumiemy, ponieważ on jest głuchy, ale okazało się, że jest emocjonalnym człowiekiem, mówiącym i myślącym po polsku. Książkę też napisał po polsku. Po tym spotkaniu, wiedziałem, że to będzie świetny film. A jego wielowątkowa historia zasługuje na film fabularny. Jeśli się go uda zrealizować, to – nie boję się tego powiedzieć – będzie to większy hit niż „Lista Schnindlera“!

 

To jest Pana kolejne wyzwanie? Chce Pan wyreżyserować film fabularny?

Kusi mnie to. Z Henrykiem mamy plan, żeby najpierw pieniądze. Promocja tego filmu dokumentalnego jest swoistą kampanią większego projektu, po to, by zainteresować na świecie potencjalnych producentów, którzy by mogli zainwestować swoje pieniądze. Najlepiej, gdyby zainteresował się nim amerykański przemysł filmowy, bo jak się film sprzeda w USA, to sprzeda się na całym świecie.

 

Co jest najważniejszym przesłaniem tego filmu?

W dokumencie Henryk zaświadcza, że Polacy uratowali jemu i wielu innym Żydom życie.

Pewnie już Pan ma w głowie scenariusz do tego fabularnego filmu?

Tak. Właśnie go piszę. Wie pani, sprawa ma też głębsze podłoże, co wyjaśnia, dlaczego tak nam zależy na nakręceniu tego filmu. Otóż Henryk został upoważniony przez swojego ojca do opowiedzenia historii, które ojciec opisał w dziennikach. Jest jeszcze jeden wątek w jego życiu, kiedy przyjaciel jego ojca, Polak żydowskiego pochodzenia, dzieli się z nim historią, która miała miejsce w sierocińcu żydowskim. Otóż dzieci z tego sierocińca rozstrzelali Niemcy, a ów mężczyzna przyglądał się temu z daleka. Potem wziął małego Kazika i pokazał mu to miejsce, prosząc, by – jeśli przeżyje wojnę – opowiedział o tej historii. Ta scena musi się znaleźć w fabule, w dokumencie się nie zmieściła.

 

Jak wyglądał powrót pana Henryka do Oświęcimia?

Musieliśmy go na to przygotować. Ponieważ na ten film dokumentalny zdobywałem pieniądze przez kilka lat, więc on miał czas, by się na ten powrót mentalnie przygotować. Kiedy wreszcie zaczęliśmy kręcić, były straszne upały, prawie 30-stopniowe. Po dwóch dniach zaczęło lać. Najpierw rozchorował się dźwiękowiec, potem operator, ktoś jeszcze, a na koniec ja.

Najbardziej martwiłem się o zdrowie Henryka, który przecież już ma swoje lata. Proszę sobie wyobrazić, że on przeżył tych 10 dni zdjęciowych w najlepszej formie! Oczywiście, czuwała nad nim jego żona Helenka, ale adrenalina chyba też zrobiła swoje. Bo takie osoby, wracając do swojej przeszłości, wchodzą w inny świat i czują ogromną mobilizację, by o tym świecie nam opowiedzieć.

 

Były łzy?

Były. W filmie jest kilka takich momentów, kiedy się wyczuwa, że łzy mu w gardle stoją. Wie pani, nakręciliśmy z nim około 27 godzin rozmowy, a film trwa godzinę. Mam materiał na płytę, którą być może uda nam się przygotować.

Chce Pan porzucić dokument na rzecz filmu fabularnego?

Nie, ja chcę opowiadać ciekawe historie. Idealnie by było stworzyć nowy gatunek filmowy, czyli połączyć dokument z fabułą. Mnie bardziej kręcą prawdziwe historie niż te wymyślone.

 

Pan już udoskonalił film dokumentalny swoim wynalazkiem, czyli archikolażem. Co to jest?

Brak czegoś jest stymulatorem, żeby coś wynaleźć. Nam przy realizacji filmu brakowało zdjęć. Teraz jest taka moda w dokumencie, by wpleść do niego animację. Nie jestem zwolennikiem tego rozwiązania, gdyż w wielu przypadkach animacja staje się jakby bajeczką, przypowiastką, która – w moim odczuciu – ważne fakty bagatelizuje. Już przy „Uciekinierze“ zacząłem bawić się zdjęciami, ich ogrywaniem. Uważam bowiem, że zdjęcie, sekwencja archiwalna jest aktorem w filmie.

I już w „Uciekinierze“ robiłem zdjęcie zdjęcia, które można opracować i jedno zdjęcia składa się z 50 fragmentów innych zdjęć. Te sekwencje zawsze robią niesamowite wrażenie. Mam już też naśladowców, co mnie bardzo cieszy, kiedy ktoś, na przykład z Grecji, pisze do mnie, czy mógłby wykorzystać mój pomysł w swoim filmie. To duża satysfakcja, kiedy inni zaczynają dzięki temu myśleć o dokumencie historycznym w kategoriach sztuki.

 

Skoro podejmuje Pan tematy wojenne, ma możliwość kontaktu z ostatnimi żyjącymi świadkami tamtych czasów, to nasuwa mi się pytanie, czy dostaje Pan zaproszenia ze szkół na spotkania edukacyjne z młodzieżą? Bo na przykład na Słowacji Veronika Homolová Tóthová, autorka „Dziewczyny Mengelego“ ma swój kalendarz zapełniony tego typu spotkaniami.

Nie. Ja w ogóle.

Byłby Pan gotów?

Tak.

 

Widzi Pan taką potrzebę?

Tak. Myślę też o stworzeniu swojego kanału w Internecie, na którym byłyby dostępne materiały filmowe, które mi się udało pozbierać. Mam mnóstwo wypowiedzi bohaterów swoich filmów. Nagrałem na przykład człowieka, który nie był więźniem w Asuchiwitz, ale tam pracował. On opowiadał, jak widział sceny, kiedy ludzi prowadzono do komór gazowych i jak oni reagowali. Tego człowieka już nie ma, jak i wielu innych, których udało mi się sfilmować.

 

Spotkał Pan na swojej drodze kogoś, kto otwarcie mówił, że jest antysemitą?

Nie, nie spotkałem, ale jak kręciliśmy film z Heniem i odwiedzaliśmy niektóre z kamienic, ich mieszkańcy, domyślając się, że Heniu jest Żydem, dziwnie reagowali. Potem doszedłem do wniosku, że powód mógł być prozaiczny – oni się mogli bać, że oto wraca właściciel kamienicy, który chce ich wywłaszczyć. Ale powiem szczerze, że przez tyle lat życia nie spotkałem się z otwartym antysemitą. Może gdzieś takie poglądy są. Przecież w każdym narodzie znajdą się ludzie mądrzy i głupi.

 

Jak Pan sądzi, z czego to wynika?

Młodzi ludzie kompletnie nie znają historii. Żyjemy w czasach, kiedy padają autorytety. Dla młodych każda głośna ideologia jest atrakcyjna. Gdyby pomyśleli, zobaczyliby, że hasła „Niech żyje Hitler” i „Nasza kochana Polska“ wzajemnie się wykluczają. Ale tacy ludzie chyba nie myślą, ale idą za pewną modą. Robią zadymę i według nich jest fajnie. Młodych często można podpuścić w jakiejś niesłusznej sprawie.

Nad jakim filmem Pan teraz pracuje?

Chciałbym pobyć w innej rzeczywistości i zrobić film muzyczny. Pretekstem do niego jest Edyta Geppert, która śpiewa niesamowite piosenki. Wystarczy spojrzeć na jej funklub i to, jak publiczność odbiera jej utwory. Ten film będzie opowiadać o tym, jak twórczość oddziałuje na widza i w jakich momentach, zakrętach życiowych pomaga mu przetrwać.

 

To też będzie film dokumentalny?

Tak, ale chciałbym też, żeby widz, który przyjdzie do kina, posłuchał w całości piosenek Edyty Geppert. To byłby specyficzny artystyczny dokument muzyczny.

 

Jak na to zareagowała Edyta Geppert?

Zgodziła się. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Teraz poszukuję ludzi, których jej twórczość odmieniła. Jak to oddziaływanie się zmieniało, kiedy przechodziliśmy od komuny do otwartego, wolnego rynku. Wie pani, ona cały czas koncertuje. To taka nasza Edith Piaf. W pewnym momencie dostała propozycję, by zrobić karierę na Zachodzie, w paryskiej Olimpii, podobnie jak Ewa Demarczyk. Została jednak w Polsce z chorą matką. I tu pomagała jej, jak i wielu innym, śpiewając swoje przepiękne piosenki.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 3/2018