post-title Alina Šošoková – Zaolziaczka, która pokochała Bratysławę

Alina Šošoková – Zaolziaczka, która pokochała Bratysławę

Alina Šošoková – Zaolziaczka, która pokochała Bratysławę

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

Zawsze elegancka, uśmiechnięta, brylująca w towarzystwie. Kto by przypuszczał, że ma opory przed kontaktem z mediami? Ona?! Była przecież żoną legendarnego słowackiego muzyka, więc wydawać by się mogło, że świat bohemy, kamer, reflektorów jej nie peszy. A jednak! Zanim udało mi się Alinę Šošokovą namówić na rozmowę, minęło kilkanaście miesięcy.

 

Spikerka

Spotykamy się w mieszkaniu pani Aliny, na bratysławskich Palisadach. Podejmuje mnie jak gościa honorowego. Szczerze przyznaje, że w roli osoby przepytywanej nie czuje się najlepiej, ale kiedy siadamy w wygodnych fotelach i rozpoczynamy rozmowę, emocje trochę opadają. „Nie wiem, skąd ten lęk przed mikrofonem czy kamerami, ale od kiedy sięgam pamięcią, zawsze uciekałam przed dziennikarzami, kręcącymi się koło mojego męża“ – wspomina.

Okazuje się, że nawet wtedy, kiedy telewizja kręciła film, prezentujący cały dorobek jej męża, Doda Šošoka, znanego jazzmana, w którym udział brali jego najbliżsi, ona się na nagraniu nie pojawiła, bowiem zabrakło jej odwagi. Z drugiej strony zdradza, że już w dzieciństwie była zafascynowana spikerkami telewizyjnymi, szczególnie tymi z polskimi.

Siadała wtedy przed lustrem i czytała tekst z gazety, udając jedną z nich. „Mieszkaliśmy naprzeciwko kościoła ewangelickiego i synowie proboszcza często zaglądali nam do okien, więc wtedy, kiedy wcielałam się w rolę spikerki, byli moją publicznością, która się ze mnie trochę podśmiewywała“ – opisuje. Czasy dzieciństwa spędzonego na Zaolziu wspomina z nostalgią.

 

Na Zaolziu

Przyszła na świat jako pierwsze dziecko w rodzinie. Jej mama pochodziła z Bielska Białej, skończyła studia na Uniwersytecie Jagiellońskim i pracowała jako magister farmacji, najpierw w Cieszynie, potem w Třincu, gdzie poznała swojego męża lekarza. Z Třincem związane było całe dzieciństwo pani Aliny. „Moi rodzicie byli cudowną, kochającą się parą, wychowywali nas w polskim duchu; nigdy nie było wątpliwości, skąd pochodzimy“ – opisuje moja rozmówczyni. I choć nigdy nie mieszkała w Polsce, czuje się Polką. „Myślę po polsku, liczę po polsku“ – wymienia.

Mówi też po czesku, który w polskich szkołach na Zaolziu był obowiązkowy. Zna też gwarę zaolziańską – tą najczęściej porozumiewały się między sobą wszystkie dzieci na Zaolziu. Zna też niemiecki, a na co dzień posługuje się oczywiście językiem słowackim.

 

Dzięki rodzicom więzi z ukochaną Polską wywarły duży wpływ na nią i młodszego brata Romana. „Rodzice co roku podczas wakacji pokazywali nam Polskę. Podczas takich wyjazdów szlifowaliśmy też naszą znajomość języka“ – mówi i wymienia miasta, które zwiedzali, na przykład te nadbałtyckie – Świnoujście, Międzyzdroje, Trójmiasto. „Ostatni raz byłam nad polskim Bałtykiem z rodzicami w połowie lat 60., dlatego bardzo marzę o tym, by się tam wybrać ponownie“ – wyjawia.

Kiedy chwalę jej świetną znajomość polskiego, mówi że to dla Zaolziaków punkt honoru. „W gimnazjum nasi profesorowie kładli duży nacisk na to, byśmy się polskości nie wstydzili“ – twierdzi. Dziś kontakt z językiem utrzymuje głównie dzięki TV Polonia i rozmowom z polskimi znajomymi i rodziną.

 

Bratysława w połowie lat 60.

Absolwenci gimnazjum w czeskim Cieszynie najczęściej wybierali się na studia do Bratysławy. Taką decyzję podjęła też nasza bohaterka. I choć rodzice sugerowali jej, że mogłaby studiować chemię, kierunek, który według nich miał wtedy dużą przyszłość, to ona wybrała ekonomię. „Do końca nie wiedziałam, na co się decyduję, ale wybrałam dobrze“ – ocenia z perspektywy czasu.

Do Bratysławy przyjechała wraz ze swoją koleżanką z gimnazjum Anią (Anna Tothová – od red.). Obie tu założyły rodziny i na Zaolzie już nie wróciły. „Było nas tu sporo, to były piękne czasy, tworzyliśmy zgraną paczkę Zaolziaków, trzymaliśmy się razem, wspieraliśmy, bawiliśmy“ –  wspomina i wymienia innych swoich znajomych, którzy pozostali w Bratysławie, a których znamy i my dzięki Klubowi Polskiemu:  Zbyszek Stebel, bracia Bergerowie czy Franek Chmiel.

Na studiach było ich w grupie ponad 20. „Organizowaliśmy różne spotkania, na przykład słynne mikołajówki, podczas których śpiewaliśmy polskie piosenki“ – opisuje. Kiedy pytam, gdzie się te spotkania odbywały, wymienia ciekawe miejsca, których dziś już na mapie Bratysławy nie odnajdziemy, na przykład stare kino na Patronce czy dom kultury na Kramarach. „Wyganiali nas z tych sal nad ranem, a my szliśmy jeszcze do obskurnego hotelu Krivaň, ponieważ nad ranem tylko tam mogliśmy się jeszcze zabawić“ – wspomina  z uśmiechem klimaty Bratysławy z połowy lat 60.

 

Dziewczyny na skuterach

Po studiach Alina podjęła pracę w dziale handlu zagranicznego w Kerametalu, była odpowiedzialna za import rud manganu, chromu i metali. „Nie chciałam wracać na Zaolzie, które bardzo kocham, ale od dzieciństwa marzyłam o życiu w wielkim mieście“ – zdradza moja rozmówczyni i wspomina pierwszą wycieczkę klasową do Bratysławy, jeszcze z czasów szkoły podstawowej.

Mając szeroko otwarte oczy, obserwowała wtedy wszystko: ludzi siedzących w kawiarenkach na Starym Mieście, dziewczyny, ubrane w sukienki z wyraźnie zaznaczonym pasem, spod których wystawały nakrochmalone halki, no i chłopaków jeżdżących na skuterach. „Ci chłopcy wozili dziewczyny, które na tych skuterach siedziały elegancko, bokiem. Ten wielkomiejski ruch to było prawdziwe życie, postanowiłam sobie wtedy, że tu wrócę!“ – opisuje.

Nic więc dziwnego, że po studiach, kiedy dostała dobrą pracę, nie chciała wracać na Zaolzie. „Chętnie odwiedzam rodzinę, ale myślę, że moje miejsce jest tu, w Bratysławie“ – mówi i dodaje, że bardzo ją wciągnęło też życie kulturalne miasta: teatry, kina, koncerty. Los zresztą był dla niej łaskawy, bo rodzinne strony mogła odwiedzać też służbowo, gdyż Kerametal zaopatrywał w swoje produkty różne huty, w tym tę w Třincu.

 

Wielka miłość

Był jeszcze jeden powód, dla którego została w Bratysławie. Dowiaduję się o tym, kiedy pytam panią Alinę, jak poznała swojego męża. Jej opowieść sięga 1966 roku, kiedy jej koleżankę ze studiów odwiedził wujek i obie dziewczyny zaprosił na tańce do hotelu Devin. Tam wpadła w oko pewnemu chłopakowi, na co zwróciła uwagę jej koleżanka. „Chłopak rzeczywiście cały czas mi się przyglądał, aż w końcu nabrał odwagi i poprosił mnie do tańca“ – wspomina.

Na następny dzień Dodo Šošoka pojawił się u niej w akademiku z bukietem kwiatów. „Ujął mnie tym gestem i szarmanckim zachowaniem“ – opisuje, ale dodaje, że było coś, co jej się w nim nie podobało – broda! Kiedy chłopak się o tym dowiedział, brodę zgolił, by swej wybrance przypaść jeszcze bardziej do gustu. Potem musiał zdobyć sympatię jej rodziców, którzy nie byli zachwyceni tym, że córka zakochała się w muzyku.

Nie od razu rodzice Aliny zaakceptowali wybór córki, ale później zięcia polubili. Znajomość młodych przechodziła różne etapy, para się rozstawała, by po jakimś czasie zejść ponownie. W końcu w 1978 roku odbył się ich ślub w bratysławskim Ružinovie, tylko w gronie najbliższych. Uroczysta kolacja odbyła się w hotelu Devin, w którym się para poznała. A mnie jeszcze ciekawi, czy Alina od razu wiedziała, że ów chłopak to znany muzyk jazzowy.

Okazuje się, że nie miała o tym pojęcia. „Nigdy wcześniej jazzem się nie interesowałam aż tak, ten tradycyjny mi się podobał, ale do nowoczesnego musiałam się przekonać“ – opisuje.

 

Zagraniczne wakacje i prezenty

Potem przyszedł na świat ich jedyny syn Andrzej. Moja rozmówczyni wyjawia, że mąż był bardzo dobrym, czułym ojcem, ale to ona pilnowała dyscypliny w domu. Dodo i Alina bardzo się różnili: ona twardo stąpała po ziemi, codziennie chodziła do pracy, a on – artysta, codziennie co najmniej dwie godziny ćwiczył na perkusji, a wieczorami występował na scenie. „Chętnie chodziłam na jego koncerty, po których często zapraszaliśmy do siebie gości“ – wspomina życie bratysławskiej bohemy. Potem były długie okresy rozłąki, kiedy muzyk wyruszał w trasy koncertowe. Zjeździł pół świata, był w Ameryce, Izraelu, Japonii, przez pół roku w szkole jazzu na Berkley w Bostonie.

Występował też na Jazz Jambore w Warszawie. „Kiedy po dłuższej nieobecności pojawiał się w domu, rozpieszczał syna, psuł dyscyplinę, nad którą pracowałam na co dzień, no i przywoził mu piękne prezenty“ – opisuje z uśmiechem Alina i jako przykład podaje najnowocześniejszy w tamtych czasach rower BMX, którego zazdrościły synowi dzieci z podwórka. Muzyk obsypywał prezentami również żonę – najczęściej były to gustowne ubrania. Te potem podziwiały wszystkie koleżanki.

„Pamiętam, jak raz kupił mi spódnicę w pepitkę w komplecie z bluzką i bolerkiem, które aż tak nie przypadły mi do gustu, ale kiedy zobaczyłam zachwyt dziewczyn, wiedziałam, że to coś niepowtarzalnego“ – wspomina. Państwo Šošokowie co roku wyjeżdżali na zagraniczne wakacje, głównie w odwiedziny do znajomych muzyków, którzy udostępniali im swoje letnie domki, na przykład we Włoszech, Niemczech, Szwajcarii, Jugosławii lub Grecji. „Jeździliśmy samochodem. W ten sposób czuliśmy się niezależni. Mogliśmy się zatrzymać, gdzie chcieliśmy“ – wspomina Alina.

Autobus we łzach

We wspomnieniach przeszłość jawi się uroczo, ale były to czasy komunizmu i na zagraniczne wyjazdy trzeba było mieć pozwolenia. Choć rodzina pani Aliny nigdy nie była represjonowana, upadek komuny przyjęła z ulgą. „Pamiętam, jak z koleżankami po pracy jechałyśmy na plac SNP i najpierw dzwoniłyśmy kluczami trochę nieśmiało, ale potem już wiedziałam, że koniec jest blisko“ – wspomina i dodaje, że wtedy rozpierała ją duma, gdyż świeży powiew docierał do Czechosłowacji z Polski.

Mroczne czasy komuny mogły pójść w zapomnienie, choć niektórych scen się nie da wymazać z pamięci, jak na przykład ten pamiętny sierpniowy poranek w 1968 roku, kiedy wojska Układu Warszawskiego wtargnęły do Czechosłowacji. „Byłam wtedy na urodzinach kuzynki w polskim Cieszynie, zostałam na noc, a rano obudziła nas ciocia z przerażeniem w oczach: wyły syreny, po moście przez Olzę przejeżdżały czołgi, nad głowami latały samoloty“ – wspomina Alina.

Czuła wtedy strach, nie wiedziała, czy w ogóle uda się jej przejść przez granicę. Udało się. Kiedy wsiadła do autobusu, jadącego do Třinca, zobaczyła, jak wszyscy pasażerowie płaczą. „To było coś strasznego, nikt nie wiedział, co nas czeka“ – dodaje.

 

Dumna mama

Alina sama przyznaje, że wiodła szczęśliwe życie, spełniła się zawodowo i rodzinnie. Cieszyła się, widząc, jak dorasta jej syn, który co prawda ma talent muzyczny, ale nie odziedziczył po ojcu cierpliwości, by go rozwijać. „Rok czy dwa chodził do szkoły muzycznej na perkusję, ale zrozumiał, że nie dorówna ojcu“ – opisuje moja rozmówczyni.

Dziś jest dumna z syna, który wybrał inną drogę – prowadzi firmę organizującą różne imprezy kulturalne i firmowe. „Zdolności organizacyjne odziedziczył po ojcu i jest w tym dobry“ – ocenia mama, której syn bardzo przypomina męża z czasów młodości.

Czarne chmury

W czasie, kiedy nasza bohaterka mogłaby korzystać z życia po odchowaniu syna, jej życie zaczęło się sypać jak domek z kart. Dużym ciosem było dla niej odejście męża do innej kobiety. Państwo Šošokowie rozwiedli się, kiedy Andrzej miał 18 lat. Potem umarli ukochani rodzice Aliny.

Najgorsze jeszcze było przed nią – paraliżująca wiadomość o okropnej chorobie syna. „Andrzej dowiedział się, że ma raka węzłów chłonnych, kiedy przebywał w Australii. Wtedy musiał podjąć błyskawiczną decyzję, czy wrócić na Słowację, by tu poddać się leczeniu“ – opisuje moja rozmówczyni. Zdecydował się na powrót.

Walka trwała pół roku, ale na szczęście zakończyła się sukcesem. „Od tamtego czasu upłynęło już 15 lat, Andrzej żyje aktywnie, zawsze uprawiał sport i tak jest do tej pory, osiąga sukcesy, obecnie jest dziesiątym najlepszym na Słowacji graczem w squascha“ – mówi dumna mama, choć nie ukrywa, że tamten okres w jej życiu był bardzo trudny.

„Byłam wtedy sama, Dodo już mieszkał w Piešťanach, a ja codziennie po pracy biegłam do szpitala, by być z Andrzejem i podtrzymywać go na duchu“ opisuje. Pytam ją, skąd brała energię, optymizm, co jej pozwalało walczyć o lepsze jutro, a ona mówi o wsparciu psychicznym, które dostawała od brata, bratowej i przyjaciół. „Miałam wiarę w to, że będzie dobrze, że syn z tego wyjdzie i wiedziałam, że muszę wkładać w niego te nadzieje i spędzać z nim jak najwięcej czasu“ – wyjaśnia.

Trudna i bolesna była też śmierć jej już byłego męża, który, jak sama ocenia, był jej przeznaczeniem. Do dziś wspomina go bardzo ciepło. „To paradoks, bo Dodo wiódł zdrowy styl życia, dbał o siebie, był wysportowany i nagle okazało się, że ma raka w głowie, wobec którego medycyna jest bezradna“ – opisuje Alina. Dodo Šošoka zmarł 10 lat temu.

Kiedy pytam moją rozmówczynię, czym żyje obecnie, od razu dzieli się radosną wiadomością – właśnie parę dni temu została babcią! I ma nadzieję, że będzie mogła zaangażować się w opiekę nad wnukiem Šimonem, gdyż teraz ma sporo wolnego czasu.

Po przejściu na emeryturę jeszcze 14 lat pracowała jako asystentka dyrektora firmy gastronomicznej,  sprzedającej urządzenia kuchenne do pensjonatów, hoteli i jadalni. I gdyby szef nie sprzedał  firmy, nadal by tam pracowała, gdyż lubi wyzwania, czuje, że ma sporo energii, którą się chce dzielić. Rozważa więc możliwość podjęcia pracy na pół etatu.

Niczego w życiu nie żałuje. „Może z wyjątkiem jednego – mówi po chwili zastanowienia – że jednak moje małżeństwo się rozpadło“ – dodaje i z uznaniem opisuje wzorowe małżeństwo swojego brata.

To on z żoną przejęli tradycje rodzinnych spotkań, które organizują przy okazji świąt czy różnych rocznic. „Wtedy zjeżdża się nas kilkanaście osób i pod wspólnym dachem przeżywamy cudowne rodzinne chwile“ – opisuje Alina. I nie wiem, czy mi się wydaje, ale dostrzegam, że za każdym razem, kiedy mówi o swoim rodzinnym Zaolziu, jej oczy się zaczynają szklić.

Nie dziwi mnie to, bo kto, jak nie my – emigranci – jesteśmy w stanie zrozumieć to lepiej, czym są powroty do gniazda, które się przed laty opuściło. I to bez względu na to, czy to gniazdo jest tuż za rogiem, czy setki kilometrów stąd.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: autorka, archiwum Aliny Šošokovej

MP 6/2018