post-title Marcin Bieniada wspomina

Marcin Bieniada wspomina

Marcin Bieniada wspomina

jak za komuny przepłynął Dunaj i dotarł na Zachód

 WYWIAD MIESIĄCA 

Nigdy wcześniej ani nigdy potem nie przeżył takiego strachu. Mógł zostać zastrzelony, tak jak ponad 400 osób, które z komunistycznej Czechosłowacji próbowały ucieczki na Zachód. W 1982 roku 23-letni Marcin Bieniada odważył się przeskoczyć drut kolczasty w Devinie i przepłynąć Dunaj.

W jego historii znajdziemy zwroty akcji, wezbrane wiry rzeki, a nawet metody stosowane przez Winnetou! Słowacy i Czesi kręcą o nim filmy. My przedstawiamy jego historię w przededniu 40. rocznicy wprowadzenia w Polsce stanu wojennego i w czasie, kiedy Europa świętuje 32. rocznicę upadku muru berlińskiego i aksamitnej rewolucji.

 

Warto było tak ryzykować?

Tak! To, że to zrobiłem, do dziś sprawia mi wielką satysfakcję.

 

Mogli przecież Pana zabić!

Wtedy uważałem, że lepiej, żeby mnie zabili, niż gdybym miał żyć w syfie!

 

Na granicach czechosłowackich zastrzelono ponad 400 osób!

Pewnie, gdyby mi przyszło stanąć oko w oko ze strażą graniczną z bronią w ręku, bałbym się tak, jak wszyscy inni.

 

Strach był?

Największy, jaki w życiu przeżyłem! Choć nikt do mnie nie strzelał.

 

Aż tak źle Panu było w Polsce?

Miałem dosyć tego stanu wojennego, tej komuny i tych ludzi parszywych.

 

Jaka była Polska za komuny?

Nienawidziłem komuny. Myślałem wtedy, że wszystko było winą tej komuny.

 

Dziś Pan myśli inaczej?

Teraz sobie myślę, że chyba jednak uciekłem z przyczyn ekonomicznych, bo Polska wtedy była bardzo biedna. Przypominała Afrykę. Trzeci świat. Nie było gdzie mieszkać. W jednym trzypokojowym mieszkaniu mieszkali moi rodzice, ja i siostra. Dorastaliśmy, było coraz ciaśniej. Próbowałem szczęścia zarobkowego w Niemczech Zachodnich. Wystarczyło mi popracować dwa miesiące w roku, by żyć jak król w biednej, komunistycznej Polsce. Ale jak generał Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny, to odciął mnie od mojego źródła utrzymania.

 

A co Pan robił w Niemczech?

Byle co. Byłem gastarbeiterem, czyściłem fasady. Dostawałem 9 marek za godzinę na rękę. To były niesamowite pieniądze dla Polaka.

 

W Czechosłowacji było lepiej niż w Polsce?

Czechosłowacja to już coś innego! Czechosłowacja była na innym poziomie i dlatego ludzie tu nie stawiali aż takiego oporu. Tak sobie myślę.

 

Pana tato – chemik – w 1982 roku dostał pracę w Duslo w Šali. Nie mógł Pan tu zostać, skoro było materialnie lepiej?

Nie wpadłem na to! Ale komunistyczna Czechosłowacja to był pewien rodzaj więzienia. Ludzie mieli tu wielkie psychologiczne problemy. Można powiedzieć, że żyli za drutem jak zwierzęta. Krótko ich trzymano. W zamian za to pozwalano im jako tako materialnie żyć. To dla mnie też nie było dobre wyjście.

 

Jak Pan sobie wyobrażał świat po ucieczce na Zachód?

Znałem ten świat, wiedziałem, że to nie jest żaden raj. Od początku byłem gastarbeiterem. I zostałem nim do dziś.

 

W Wiedniu?

Tak. W Austrii nadal zarabia się sporo więcej niż w Polsce, choć minęło 30 lat od przemian ustrojowych. Pracuję w Wiedniu jako taksówkarz przez dwa miesiące w roku, resztę czasu mam wolne. Tak żyłem przez większość swojego życia.

 

To przenieśmy się w czasie, do sierpnia 1982 roku. Jak długo planował Pan ucieczkę na Zachód?

Od wprowadzenia stanu wojennego, czyli od grudnia 1981 roku. Na początku chciałem płynąć kajakiem na Bornholm, czyli 100 kilometrów po Morzu Bałtyckim. Nie miałem pojęcia o pływaniu po morzu, więc pewnie nic by z tego nie wyszło. Pod koniec lutego ojciec dostał pracę w Duslo w Šali i wtedy wpadłem na pomysł, żeby spróbować ucieczki przez Dunaj.

Liczyłem na to, że granica na Dunaju nie będzie tak mocno strzeżona jak na Morawie. I rzeczywiście tak było. Były wprawdzie zasieki, druty kolczaste z sygnalizacją i patrole. Były jakieś punkty wartownicze, ale ja ich nie widziałem. I to dawało mi nadzieję, że dam radę.

 

Trenował Pan pływanie?

Od wiosny, dzień w dzień. Nawet dla treningu przepłynąłem brudną Wisłę z jednego brzegu na drugi.

Jaka była koncepcja zbliżenia się do Dunaju?

Najpierw chciałem zrobić obwód zastępczy z miedzianego drutu i przeciąć przynajmniej jeden drut z sygnalizacją i jeden zwykły w tym płocie granicznym.

Nawet kupiłem nożyce do cięcia drutu. Potem skakałem z dachu samochodu ojca. Kilka razy jeździłem do Devína, żeby obejrzeć teren. Aż wreszcie wpadłem na pomysł z latarnią, na którą mnie podsadzała moja młodsza siostra. To trenowaliśmy z nią po nocach w Šali. Tak ćwiczyliśmy, aż doszliśmy do czasu, kiedy cała operacja trwała 50 sekund: wejście, skok i do widzenia!

 

Rodzice o tym wiedzieli?

Nic! Zupełnie nic.

 

Jak potem, po ucieczce zareagowali?

Mama parę nocy nie spała, brała środki nasenne. Dopiero po czterech dniach wysłałem telegram z informacją, że przeżyłem. Mnie w życiu niewiele wychodziło, a tu nagle coś mi wyszło! Mieli z tego satysfakcję.

 

Pańska siostra odegrała tu kluczową rolę!

Bez siostry by się to nie udało. Najpierw ją podsadziłem na latarnię, potem sam wspiąłem się wyżej, by stanąć na jej ramionach. Wtedy, z odpowiedniej wysokości mogłem wykonać skok tak, żeby pokonać płot z sygnalizacją.

 

Siostra nie spanikowała?

Nie, gdzie tam! To ona w ostatecznym momencie powiedziała do mnie: Skacz!

 

Wahał się Pan?

Tak, przyszedł moment zawahania, ale dzięki niej skoczyłem. Ona nie bała się w ogóle, dla niej to była przygoda i zabawa.

 

Ale ona nie uciekła. Ona tylko – i aż! – Panu pomogła. Dlaczego?

Miała tylko 16 lat. Nie miała tak trudnego charakteru jak ja i jakoś lepiej się odnajdowała w komunie. A ja byłem przeciwko wszystkiemu. To są chyba względy charakterologiczne. Ona się dobrze uczyła, skończyła prawo, była przez całe życie sędzią do spraw karnych, ma męża, dwoje dzieci.

 

Ale to o Panu kręcą filmy!

No, trochę tam kręcą (śmiech). Nie sądzę, żeby to było dużo. Muszę przyznać, że interesują się mną tylko Słowacy i Czesi, co mnie bardzo cieszy.

 

A Polacy? Jest Pan bohaterem w Wągrowcu, skąd Pan pochodzi? A może w Warszawie, gdzie ma Pan dom?

Nie. W Wągrowcu, jak bym się wygadał, to by o mnie napisali. A w Warszawie kiedyś coś tam opowiadałem o tej ucieczce dla Polskiego Radia. Z kolei stacja TVN proponowała drogą produkcję o mojej ucieczce, ale ze wszystkiego nagle się wycofali. Nic z tego nie wyszło.

 

Wróćmy do 1982 roku. Doczytałam się, że robiąc plan strategiczny ucieczki, inspirował się Pan przygodami Winnetou?

Tak (śmiech). Zapamiętałem z książek, że Winnetou posługiwał się pieprzem, żeby zatrzeć tropy, więc kazałem siostrze też go rozsypać, by zmylić psy patrolowe.

 

Co się wydarzyło, kiedy przeskoczył Pan przez druty kolczaste?

Przez jakiś czas leżałem w trawie. Czekałem, aż nadjedzie miejski autobus, którym miała odjechać do Bratysławy moja siostra. Kiedy go usłyszałem, byłem pewien, że siostra się uratowała. Wtedy zacząłem się czołgać w kierunku Dunaju.

 

Pływanie w tak rwącej rzece po ciemku musiało być okropnym przeżyciem.

Tak, niósł mnie prąd rzeki i bałem się, że odniesie mnie do Petržalky. Na dodatek w pewnym momencie, parę metrów przed sobą zobaczyłem dużą barkę towarową, płynącą pod prąd! Wcześniej w ogóle nie słyszałem silników. Zaskoczyło mnie to wtedy. Uratowało mnie tylko szczęście.

 

Na czym ono polegało?

Silny prąd spychał mnie z powrotem do słowackiego brzegu. Kiedy pojawiła się ta barka, ona tak jakoś zmieszała wody, że jakimś cudem dostałem się do silnego prądu i zacząłem się zbliżać do austriackiego brzegu.

 

O której godzinie rozpoczął Pan swoje nowe życie?

Była 23 godzina, gorące lato, gorąca noc. Woda też ciepła. Wyjście z rzeki wcale nie było takie łatwe, bo prąd był tak silny, że kilka razy musiałem się łapać kamieni, żeby zmniejszyć swoją prędkość. Mało brakowało, a pogruchotałbym się o te kamienie. Parę razy stosowałem to specyficzne hamowanie, aż wreszcie wyszedłem na brzeg.

 

Od razu Pan wiedział, że to Austria?

Nie, dlatego szedłem ostrożnie. Dopiero, gdy zobaczyłem zagrodę, a w niej samochód z austriacką rejestracją, wiedziałem, że jestem w Austrii. Po kilku kilometrach dotarłem do tablicy z napisem Hainburg.

 

Ulżyło Panu wtedy…

Nooo! To było uczucie… Przeżyłem!!! Jakbym się drugi raz urodził.

 

Jak przywitał Pana Hainburg?

Chciałem tam przenocować, ale dwa hotele, które tam znalazłem, były zamknięte. Tam, gdzie dziś jest duże centrum handlowe, wtedy była fabryka tytoniu. Z klimatyzacji wydostawało się na zewnątrz ciepłe powietrze, więc mogłem sobie tam wysuszyć ciuchy. Potem poszedłem na policję.

 

Pomogli Panu?

Tam chciałem tylko zapytać, gdzie mógłbym przenocować. Byłem ostrożny, bo wiedziałem, że na przykład Finowie wyrzucali radzieckich uciekinierów z powrotem za granicę. Obawiałem się, że Austriacy też by mogli tak postąpić ze mną. Zapytałem tylko o nocleg, ale policjant mi poradził, żebym spał w samochodzie. Młody, zaspany, chciał się mnie pozbyć. Poszedłem na stację kolejową i tam spędziłem noc w poczekalni.

 

Znał Pan niemiecki?

Tak mniej więcej. Od dziecka uczył mnie go mój dziadek.

Co było dalej?

Wsiadłem do pociągu, dojechałem do obozu dla uciekinierów. Już na jesień zahaczyłem się w pracy w Wiedniu, wynajmowałem na spółkę z kolegą mieszkanie, a po kilku latach zdobyłem mieszkanie spółdzielcze, które mam do dzisiaj. I jest mnie na nie stać ze zwykłej pracy robotnika. To wtedy zacząłem jeździć na taksówce.

 

Był Pan 23-latkiem, który zaczynał na Zachodzie nowe życie. Spełniły się Pańskie młodzieńcze marzenia?

Myślę, że miałem przewagę kilku lat nad pozostałymi Polakami. Ale chyba niespecjalnie tę szansę wykorzystałem. Nie miałem predyspozycji, żeby robić jakąś karierę. I nie jest to niczyja wina. Zrobiłem tyle, na ile mi starczyło talentu (śmiech).

 

Co było potrzebne, oprócz odwagi i tężyzny fizycznej, żeby dokonać takiej ucieczki? Potrzebny był „wnerw“ na komunę?

Tak. Ale wielu było ludzi, którym „wnerw“ nie wystarczył. Byli wnerwieni, poszli na granicę, skoczyli na druty i zostali zabici. Albo złapani. Trzeba było „wnerw” skombinować z racjonalnym przygotowaniem. Ja też popełniłem pewne błędy, których dziś bym nie zrobił.

 

Co na przykład?

Powinienem się posmarować na czarno, żeby twarz nie świeciła w ciemności i wziąć ze sobą kompas, bo bardzo błądziłem na półwyspie między Devinskim ramenem a Dunajem.

 

Co Pan czuje, kiedy widzi Pan, że teraz Dunaj po obu stronach należy do wolnych krajów i nikt nie musi uciekać? Jest żal, że Pan musiał przedzierać się do normalnego świata?

Czuję satysfakcję, że sobie z tym poradziłem. Granice były, ale nie dla mnie. Nie mam do nikogo żadnego żalu.

 

Czym jest dla Pana wolność?

Hm, na takie pytanie nie byłem przygotowany. To takie pytanie, jak to o szczęście. Niech się Pani zapyta, czym jest szczęście, bo kiedy Słowacy kręcili o mnie film, to reżyser kilka razy o to mnie pytał. Wtedy nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć, teraz już wiem.

 

To czym jest szczęście?

Szczęście według Theodora Fontane to gęsta zupa, ciepły kąt z łóżkiem i gdy nic nie boli. Taka jest jego teoria i chyba to mi najbardziej leży. Ale Pani pytanie było o wolność. Hm… Do wolności trzeba dorosnąć. Jak ktoś nie ma co jeść, to nie będzie myślał o wolności, ale o jedzeniu.

 

Poczuł się Pan w Austrii wolnym człowiekiem?  

Austria miała swoje problemy, walczyła z nazizmem. Połowa Austriaków to byli naziści, którzy mieli krew na rękach. Ci sami, którzy wcześniej, podczas wojny zabijali, potem żyli sobie spokojnie w tym kraju.

 

Po tych wszystkich doświadczeniach, myśli Pan, że jest gdzieś raj na ziemi?

Raju nie ma, ale patrząc na ruchy ludności, to jednak miliony, jeśli nie miliardy,  marzą o tym, żeby dostać się do Europy Zachodniej. Być może nas ludzi na nic więcej nie stać, niż na ten zachodnioeuropejski styl życia?

Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: Stano Stehlik

MP 11/2021