post-title Polka ze Lwowa: „Życie nam się złamało na dwie części“

Polka ze Lwowa: „Życie nam się złamało na dwie części“

Polka ze Lwowa: „Życie nam się złamało na dwie części“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Z Teresą Pakosz, lwowianką, znamy się długie lata. Spotykałyśmy się na Światowym Forum Mediów Polonijnych w Polsce. Teresa jest radiowcem, przewodnikiem po Lwowie i nauczycielką języka polskiego. Kiedy wybuchła wojna na Ukrainie, ze wzmożoną uwagą zaczęłam obserwować, jak sobie tam radzą „nasi“, a w połowie marca poprosiłam Tereskę o rozmowę przez Internet. To jest więc zapis tego, czym żyła moja rozmówczyni w tym właśnie czasie.

 

Jak się dowiedziałaś o wojnie, o tym, że Rosja zaatakowała Twój kraj?

Uśmiejesz się. Spałam w najlepsze, kiedy zatelefonował do mnie syn z Łodzi. Zapytał, czy siedzę. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że leżę. Kiedy poinformował mnie, że wybuchła wojna, to chciałam zapaść się w łóżko. O 4 i 5 godzinie rano wyły syreny, ale nie słyszeliśmy ich, przespaliśmy ten moment.

 

Spodziewałaś się tego, że wybuchnie wojna?

Ktoś ze znajomych ze Szwecji pisał, że wojna jest nieuchronna. Nie przywiązywałam wtedy do tego większej wagi.

24 lutego przeżyłaś szok?

Życie nam się złamało na dwie części. Od teraz już zawsze będziemy je dzielić na to przed wybuchem wojny i to po wybuchu. Moi rodzice też dzielą czas na ten przed wojną i po niej. Dziadkowie podobnie, tylko oni przeżyli dwie wojny.

 

Od razu po wybuchu wojny zaczęliście organizować pomoc dla innych?  

W pierwszym dniu nic się nie działo. W drugim też nic. Potem zaczęliśmy oglądać te straszne obrazki zbombardowanych miast. A ludzie przyjeżdżali do Lwowa i przyjeżdżali. Ci, co tu przyjechali na początku, mieli więcej szczęścia, bo mieli się gdzie zakwaterować. Ci, co przyjeżdżają teraz, już mają utrudnione zadanie.

 

Wolontariusze chyba też.

Wolontariusze nie są w stanie obsłużyć takiej liczby osób! Przez dworzec lwowski codziennie przewija się 40 tysięcy osób! Teraz może jest ich ciut mniej. Na początku zjeżdżali z Charkowa, Zaporoża, Doniecka, Czernichowa. Wymieniam tylko duże miasta.

 

Jak się znalazłaś w grupie wolontariuszy?

Na facebookowej grupie przewodników turystycznych, do których należę i ja, skrzyknęła nas znajoma przewodniczka górska. Prosiła, żeby przyjść na dworzec. Pomyślałam, że będę robić, co trzeba – może serwować kanapki i herbatę. Może się do czegoś przydam?

Przydałaś się.

Myślałam, że parę godzin postoję i obsłużę tych, co przyjadą. A oni szli i szli. I końca nie było. Ledwo staliśmy na nogach. Potem przyszli inni wolontariusze i zmienili nas.

 

Dajecie jeszcze radę?

Zrozumiałam, że to nie jest praca na dzień, dwa. Że to się jeszcze rozwinie. Później się okazało, że uchodźcy są nie tylko na dworcu, ale i w szkołach. Ja pracuję w dwóch szkołach, mam dostęp do tych ludzi i tam też staram się pomagać. Oni najbardziej potrzebują, by ich dokądś przetransportować lub kupić leki w aptece.


Ci ludzie czekają na możliwość wyjazdu z Ukrainy, tak?

Niektórzy zostają tu, inni pytają, jak to będzie w Polsce.

 

Co im mówisz?

Boją się wyjazdu do Polski. Nie wiem, gdzie się nasłuchali strasznych rzeczy o tym, co ich tam czeka.


Co na przykład?

Straszy się ich, że w Polsce są obozy dla uchodźców, w których oni zostaną umieszczeni na rok i przez ten rok będą pracować w zamian za wyżywienie. A potem przez trzy lata nie będą mogli wyjechać z Polski.

 

Jak reagujesz?

Uspakajam ich. Ostatnio wyprawiłam rodzinę z Kijowa, której wcześniej nie znałam. Matka z dwojgiem dzieci czekała jeszcze na krewną, która też dotarła do Lwowa. W sumie pięć osób. Wysłałam je do Rzeszowa, gdzie odbierał je pewien znajomy.

 

Czyli pomagasz ludziom na miejscu, we Lwowie, robisz kanapki, kierujesz, gdzie mogą się przespać, ale zdarza Ci się także niektórych pilotować aż do Polski?  

Tak, bo oni są tacy pogubieni. Nie wiedzą, co mają robić. Kiedy wysiadają na lwowskim dworcu, pytają, co mają teraz robić. Tu jest tak dużo ludzi! Chyba wszystkie miejsca noclegowe w mieście i okolicy są już pozajmowane – sanatoria, akademiki!

 

Jak się da wytrzymać w takim chaosie?

Wydrukowano ulotki, żeby było wiadomo, dokąd udać się na nocleg, do której dzielnicy. Lwów jest podzielony na pięć stref. Ci zamożniejsi mają trochę łatwiej, ale spotykamy ludzi, którzy uciekali ze swoich zbombardowanych domów w tym, w czym stali: w kapciach, w pidżamach, w dresach.

Niektórzy opisywali, że jak usłyszeli wybuchy bomb, wsiedli do samochodu, dojechali do pierwszej stacji kolejowej, tam porzucili samochód i ruszali pociągiem na zachód kraju. W strasznych warunkach. Opowiadała mi o tym pewna  rodzina z Ochtyrki, z okolic Charkowa.

W ich okolicy uderzyła bomba termobaryczna. To podobno jest tak straszne, że tego sobie nie można wyobrazić. Oni dojechali do Połtawy, stamtąd pociągiem dalej. Czasami musieli wysiadać z pociągu i czekać na kolejny. Bez gwarancji, że pojadą dalej. Ukraina jest dużym krajem. W normalnych okolicznościach podróż z Charkowa do nas trwa 24 godziny, z Doniecka półtorej doby. Ale teraz ludzie podróżują nawet trzy doby.

 

Jesteś jedną z pierwszych osób, które uciekinierzy spotykają na lwowskim dworcu, zdarza się więc pewnie, że puszczają im nerwy i widzisz ich łzy.

Zdarza się. Płaczą ze wzruszenia. Wysiadają głodni, spragnieni, zdezorientowani, a my ich witamy gorącą kawą lub herbatą. Potem kierujemy tam, gdzie mogą dostać posiłek. Często oprócz słowa „dziękuję“ nie są w stanie nic więcej powiedzieć. Nie spodziewali się, że tu są tacy dobrzy ludzie.

Na co dzień pracujesz. Jak Ci się udaje sprostać tylu wyzwaniom?

Pracuję w szkole jako nauczycielka języka polskiego. Właściwie uczę w dwóch szkołach – w jednej prowadzę lekcje, w drugiej zajęcia pozalekcyjne. No i oprócz tego robię audycje radiowe. Na dworcu byłam pięć razy, ale zaczęła się praca – nauczanie zdalne, więc muszę prowadzić lekcje przez Internet.

 

Internet dobrze działa?

Bardzo często łączność się rwie, bo bombardują wieże. A ta łączność przecież jest bardzo ważna. Prezydent często nadaje. Podziwiam go!

 

Jak w takich warunkach robicie teraz audycje radiowe?

Dyrektorka rozgłośni, gdzie dzierżawimy pomieszczenia redakcyjne, na początku dziwiła się, że nie zawiesiliśmy działalności. My stwierdziliśmy, że wręcz odwrotnie – teraz trzeba mówić w radio o tym, co się dzieje. I chyba ją zainspirowaliśmy do działania. Staramy się dodawać otuchy, uspakajać, bo trzeba wierzyć w zwycięstwo.


Ta sytuacja jeszcze bardziej Was – Polaków ze Lwowa – zjednoczyła? Trzymacie się razem?

Trochę ludzi już wyjechało. Ale trzymamy się razem. Jak przychodzi transport z pomocą, to moja córka dzieli dary. Ma listę organizacji, by je wszystkie sprawiedliwie wesprzeć. No i też robi audycje radiowe.

 

Kto Was wspiera?

Czasami są to dary od miłośników Lwowa, ludzi, którzy nas poznali, kiedy ich oprowadzaliśmy po mieście. Czasami są to zupełnie nieznani ludzie.

 

Boicie się?

Boimy się. Przede wszystkim o Lwów. O to ogromne dziedzictwo kulturowe, o zabytki.

 

A o siebie?

Ja nie dopuszczam złej myśli. Lwów wytrzymał tyle oblężeń, był chroniony w ciągu wieków i teraz miałoby przyjść takie nieszczęście? Nie chce się w to wierzyć.

 

Jesteś Polką, lwowianką, poświęcasz swoje życia dla Ukrainy. Może łatwiej i bezpieczniej byłoby wszystko zostawić i wyjechać?

Żaden człowiek nie chce zostawić swojego domu. Gdybyś ty widziała tych ludzi, którzy wysiadają z pociągów! Pokazują mi w swoich telefonach zdjęcia domów, które opuścili, z komentarzem, że były ostrzelane, a że na przykład domu sąsiada już nie ma. Płaczą. Każdy chce mieć dom, chce do czegoś wrócić. Niektórzy zostają we Lwowie z myślą o tym, że niedługo wrócą do siebie. Wiesz, ja nie chciałabym zostawiać tego wszystkiego, co tak kocham.

Ale miałabyś dokąd uciec, Twój syn mieszka w Polsce. Myślałaś o tym?

Nie myślałam. Synowa zapraszała. Córka wywiozła do nich swoją 12-letnią córkę, czyli moją wnuczkę. Zawiozła i wróciła do Lwowa. Zdziwiłam się, myślałam, że też tam zostanie, ale ona jest przekonana, że tu jest potrzebna do pomocy, do pakowania paczek. I informuje, udziela wywiadów, by wszyscy wiedzieli, jak nam tu teraz jest.

 

A co się teraz u Was mówi o Słowacji?

Wiemy, że Słowacja też przyjmuje uchodźców i pomaga. Ale to przecież nieduży kraj. Na szczęście też słowiański, więc łatwiej się porozumieć. Dla niektórych, którzy tu nie mieli pracy, nie mieli gdzie mieszkać, to może nawet szansa na nowe, lepsze życie.

 

Syreny i dzwony to już u Was codzienność?

Tak. Syreny wyją nad ranem, między 2 a 4. Coraz częściej się to powtarza. W dzień też.

 

Co wtedy trzeba robić?

Zejść do schronu. No ale wszystko zależy od tego, jaki dom i jaki schron. Przecież bombardowane bloki składają się jak domki z klocków, zatem biorąc pod uwagę, że ich podpiwniczenie jest bardzo płytkie, to żadna ochrona.

 

Masz spakowaną torbę na wszelki wypadek?

Nie mam. Nie miałam czasu. Ale kiedy myślę, co powinnam spakować, to pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to – oprócz dokumentów – dyski radiowe i fotografie.

Płaczesz czasami?

Trzeci dzień był krytyczny. Nie wiem, co będzie dalej. Oburza mnie postawa NATO. Daliby parę patriotów, bo trudno się bronić, kiedy spadają ruskie rakiety. Siła Ukrainy jest w ludziach, tu na ziemi, ale brakuje samolotów do obrony powietrznej.

 

Skąd w Ukraińcach, w Was bierze się taka energia i odwaga?

Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że tak będzie. Jak Rosjanie zaatakowali, to myślałam, że raczej wszystko będzie zmierzać ku temu, by się dogadać. A tu jest determinacja, by walczyć! To prezydent Zełenski swoją postawą tak oddziałuje na ludzi.

Wiesz, my do tej pory mieliśmy doświadczenia z takimi przywódcami, którzy pakowali swoje majątki i uciekali stąd. To był znany nam do tej pory scenariusz. A tymczasem Zełenski jest w Kijowie i walczy. Popatrz na niego, na ten zarost! Na pewno jest zmęczony, ale cały czas przemawia do ludzi i dodaje im otuchy!

 

Co było najtrudniejsze do tej pory?

Patrzeć na ból, łzy i zniszczenia. Jak do tej pory powtarza się scenariusz z II wojny światowej, z tą różnicą, że od tamtej pory wynaleziono okrutniejszą broń. Przed tą, którą teraz atakują, często nie ma już żadnego ratunku. Poza tym obawiamy się o elektrownie atomowe. Na Ukrainie w każdym województwie jest ich sporo. I nie daj Boże, że coś tam wybuchnie, nawet przypadkiem – to będzie tragedia europejska.

Od wybuchu wojny publikujesz na Facebooku własne zapiski. Co Ci to daje?

To efekt wytchnienia, chęć przekazania tego, co się tu dzieje, dodania otuchy, podzielenia się swoimi odczuciami. Myślę, że to kiedyś stanie się świadectwem tych dni.

 

Czujesz złość względem Rosji?

Rosja nigdy nie była przyjazna żadnemu narodowi. Polacy to dobrze wiedzą. Ukraińcy już też. Po wojnie bardzo gorąco ich witali, ale niedługo trwał ten entuzjazm, bo wkrótce zaczęły się wywózki na Sybir, rekwirowanie żywności. Rosja, czego się tknęła, wszystko rozwaliła. Może trochę się uspokoiła w latach 60., ale w sumie nie zostawiła dobrych wspomnień. Te miasta na wschodzie, zajęte przez Rosjan teraz, jak Mariupol, ich mieszkańcy wychodzą na ulice i mówią, że nie chcą rosyjskiej władzy.

 

Na koniec zadam pytanie, chyba retoryczne, ale je zadam: o czym marzysz?

O pokoju! Żadnych bomb, tylko pokój!

Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: Facebook, archiwum T.P.

MP 4/2022