post-title Love, która rosła stopniowo – T.Love

Love, która rosła stopniowo – T.Love

Love, która rosła stopniowo – T.Love

 CZUŁYM UCHEM 

Przyznaję, że z T.Love dawniej nie było mi po drodze. Pierwsze lodów tąpnięcie nastąpiło na studiach za sprawą kolegi, z którym dzieliłem pokój na stancji. Dzięki niemu płyta koncertowa T.Live stała się podkładem muzycznym do wszelkiej maści ekscesów, wybryków, eksperymentów, nierzadko upodleń, czyli wszystkich tych rzeczy, które w sposób wzmożony pojawiają się w życiu młodego człowieka w związku z jego edukacją na poziomie wyższym. Dodam, że działo się to w Krakowie, a był to jeszcze tamten Kraków, a w zasadzie jego zmierzch, więc się załapałem – zaliczone.

Z wiekiem coraz bardziej doceniam T.Love i kunszt Muńka Staszczyka, jako songwritera. A im bardziej doceniam, tym bardziej mam wrażenie, że to jest jednak zespół niedoceniony. I tak, jak to zwykle bywa, pozwolę sobie tutaj na uszczypliwy profetyzm w stosunku do naszej ludowej przywary – potok peanów, laurek i głosów uznania popłynie dopiero pod adresem T.Love, gdy go już nie będzie.

Nie będę chyba daleki od prawdy, jeżeli napiszę, że T.Love to przede wszystkim Muniek Staszczyk. Tę tezę łatwo udowodnić faktem, że nie może być T.Love bez Muńka. Jak sam mówi, to jego drugie dziecko. Zresztą historia zespołu, który zrodził się w gronie kumpli z podwórka, a potem przerodził się w profesjonalny band (choć już w innym składzie), jest zwyczajnie piękna i romantyczna. Tutaj młody Muniek zakpiłby szyderczo, a dzisiejszy, kto wie…

Historia płyty King i w ogóle drugiej odsłony zespołu zaczyna się w 1989 r. w Londynie, dokąd Muniek wyjechał w celach zarobkowych, zawieszając jednocześnie działalność pierwotnego T.Love. I kto wie, być nie może nie byłoby już T.Love, gdyby nie fakt, że pewnego dnia, kiedy pracował na zmywaku, przyszły mu do głowy słowa do piosenki Warszawa.

Wiąże się z tym zabawna anegdota. Żeby odejść od stanowiska pracy, Muniek był zmuszony symulować zatrucie pokarmowe, aby notować kolejne wersy w toalecie na skrawku wiadomo którego papieru. Po powrocie do kraju stwierdził, że dla tej jednej piosenki warto jest reaktywować zespół. Jak pomyślał, tak zrobił, a formowanie nowego składu zaczął od Jana Benedeka, któremu pokazał pierwotną wersję Warszawy.

Dzięki temu doszło do nagrania płyty Pocisk miłości w 1991 r., a w rok później do powstania płyty King, jednego z najważniejszych albumów dekady. Skład T.Love na płycie King wykrystalizował się w następujący sposób – oprócz ww. grali: Jacek Perkowski, Paweł Nazimek, Jarosław Polak.

Album zawiera trzy wielkie przeboje zespołu. To przede wszystkim tytułowy King – utwór ikoniczny, bez wątpienia jeden z najważniejszych w historii polskiego rocka. Wkrótce po wydaniu płyty uplasował się na pierwszym miejscu Listy Przebojów Programu III PR i pozostawał tam przez długie tygodnie.

Z kolei moja ulubiona Dzikość serca, osadzona została na świetnym groovie rockabilly, doskonale zaaranżowana i zagrana z niesamowitym feelingiem. No i wreszcie Stany, utwór, który w moich czasach gościł na wszystkich szkolnych potańcówkach, komersach, półmetkach i balach maturalnych. Ale oprócz tego mamy tutaj wiele innych ciekawych propozycji, jak np. rockowych Nabranych (proszę zwrócić uwagę na sposób w jaki śpiewa Muniek), kołyszące i wstrząsające Kiełbasy Hermana czy ujmująca historią Pani z dołu.

Generalnie to album świetnie brzmiący i niezwykle energetyczny. O warstwie tekstowej trudno cokolwiek pisać, bo to klasa sama w sobie i jestem pewny, że pewnego dnia, o ile już tak się nie stało, teksty Muńka znajdą się w kanonie szkolnym.

Moi drodzy, pochylcie się na Kingiem, nad Antyidolem czy wyśmienitym Old Is Gold, pochylcie się nad T.Love. Gwarantuję, że ten ukłon będzie tego wart, bo T.Love jest jak wino.

Łukasz Cupał

MP 6/2022