post-title Jolanta Fajkowska: „Chcę być szczęśliwa, a nie tylko zapracowana“

Jolanta Fajkowska: „Chcę być szczęśliwa, a nie tylko zapracowana“

Jolanta Fajkowska: „Chcę być szczęśliwa, a nie tylko zapracowana“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Kiedy dowiedziałam się, że jedna z piękniejszych prezenterek telewizji publicznej, autorka wielu rozmów z ciekawymi osobistościami tego świata przybędzie do Wiednia, by wystąpić w roli konferansjerki na polonijnym „Balu Wiosny“, postanowiłam umówić się z nią na wywiad.

Moją propozycję przyjęła pozytywnie i na spotkanie przyszła z uśmiechem. Interesowała się naszym miesięcznikiem, wspominała swój pobyt w latach 80. w Czechosłowacji, gdzie studiowała na Uniwersytecie Karola w Pradze. Za jej pośrednictwem zapraszam Państwa do świata polskich mediów i kulis jej prywatnego życia.

 

Przygotowując się do rozmowy z Panią, znalazłam wiele wywiadów, które Pani przeprowadziła, ale niewiele, których Pani udzieliła. Łatwiej jest zadawać pytania niż na nie odpowiadać?

Obecnie zainteresowanie mediów budzą nowe dziewczyny, gorące nazwiska, które mają po 25 lat i trzeba je wypytać, mimo że one nie mają jeszcze za wiele do powiedzenia. Dlatego nie narzucam się, ale też i nie odmawiam rozmowy, kiedy ktoś do mnie zadzwoni. Z drugiej strony pojawiają się bardzo młode dziennikarki, które nie wiedzą, o co pytać! Czasami więc jestem zmuszona przeprowadzać rozmowę sama ze sobą. Jestem w tej branży ponad 20 lat i wywiadów już się naudzielałam.

 

Przeglądając Internet w poszukiwaniu informacji na Pani temat, najczęściej trafiałam na artykuły, poszukujące sensacji w Pani relacjach z córką (Marysia Nikińska – aktorka – przyp. od red.)…

No tak, bo jak nie ma konfliktu, to nuda.

Jak Pani reaguje na plotki na swój temat?

Starałam się nie dawać powodów do plotek, a jeżeli jakieś były, to ich nie komentowałam. Nie warto. To nie sztuka kreować wyobrażenia na swój temat, tylko po co? Mnie to nie kręci, uważam, że to obraźliwe. Robię tyle ciekawych rzeczy, iż nie chciałabym, by wspominano mnie w kontekście rozmiaru butów czy sukienki i tego, z kim zjadłam kolację. Co to za informacje dla dziennikarza?!

 

Jak w świecie tabloidów udaje się Pani przekonać wydawcę, by emitował Pani programy, w których przedstawia Pani Polakom coś wartościowego?

Może to zabrzmi tak, jakbym była strasznie pewna siebie i zakochana w sobie, ale po wielu latach pracy mogę już chyba powiedzieć o sobie, że jestem gwarantem jakości (śmiech).

 

Spotkała się Pani z taką opinią na swój temat?

Tak, ludzie postrzegają takie osoby jako mniej sympatyczne.

 

Czym to sobie Pani wyjaśnia?

Wiele moich koleżanek zna swoją wartość i mówi o tym otwarcie, ale, wbrew pozorom, osoba o ciemnych włosach jest oceniana surowiej.

 

Jak jakość, którą Pani oferuje, przekłada się na zlecane Pani zadania?

Mój dyrektor zna moją wartość i wysyła mnie, bym prowadziła imprezy typu Dzień Niepodległości lub przeprowadzała wywiady, np. z kardynałem Dziwiszem.

 

Czyli wisienki na torcie?
Zawsze miałam szczęście. W tej branży trzeba mieć szczęście.

 

Co jeszcze jest potrzebne?

Zapał do pracy – to zrozumiałe, talent. Zaczęłam pracę w telewizji w dobrym czasie i miałam szczęście, że spotkałam ludzi, którzy umieli szybko podejmować decyzje.

 

Pierwsze kroki stawiała Pani w „Teleexpresie”.

Wydawało mi się, że już nikt o tym nie pamięta. Niedawno byłam jednak w urzędzie skarbowym i w windzie spotkałam mężczyzn, którzy skojarzyli mnie właśnie z „Teleexpressem”. Zdziwiło mnie, że ktoś mnie jeszcze pamięta z tego programu. Przecież ja tam pracowałam tylko rok!

 

Potem przyszła propozycja pracy prezenterki w drugim programie TVP, którą złożyła Pani Nina Terentiew.

Nina zobaczyła mnie w „Teleexpresie” i zaproponowała przejście do „Dwójki“. Przez jakiś czas próbowałam godzić pracę i tu, i tam, ale potem zrezygnowałam z „Teleexpresu”. Byłam już nim zmęczona. Bo ileż można robić materiałów o długości 20-30 sekund? Owszem, to doświadczenie było bardzo przydatne – nauczyłam się wybierać z przeróżnych informacji to, co najważniejsze. Praca w „Dwójce“ była świetna. Robiłam to, co chciałam!

 

Co takiego Pani robiła?

Proszę sobie wyobrazić: wieczorem telefon z pytaniem, czy chciałabym następnego dnia rano w Paryżu spotkać się z Woodym Allenem. Bez zastanowienia odpowiadałam, że tak, i leciałam do Paryża, by obejrzeć najnowszy film Allena i porozmawiać z nim, a potem zaraz wracałam do Polski. Miałam kolorowe życie! Naprawdę cudowne! Nigdy nie było wiadomo, co się wydarzy następnego dnia. Myślę, że wiele osób wiedziało o tym, że jestem gotowa rzucić wszystko, by podjąć nowe wyzwania. Taki mam charakter – jak już coś robię, to robię!

 

Pamiętam, że znakiem firmowym telewizyjnej „Dwójki“ w tamtych czasach była wspominana już jej szefowa Nina Terentiew, otoczona pięknymi kobietami-prezenterkami: Panią, Katarzyną Dowbor, Agatą Młynarską i innymi.

Nina miała talent do dobierania ludzi. Przecież każda z nas była inna, specjalizowała się w czymś innym. Ale nie znaczyło to, że Nina nami manipulowała – ona umiejętnie kierowała całym zespołem.

 

A jak wygląda życie takiego zespołu? Czy Panie się ze sobą przyjaźniły?

Ciężko się przyjaźnić, jak w tym samym czasie robi się to samo. Nie chodzi nawet o rywalizację. Nie pozwalał nam na to raczej brak czasu. Poza tym uważam, że przyjaciół należy dobierać sobie z innej branży, by móc rozmawiać na inne tematy, a nie tylko o telewizji.

 

Co się teraz mówi o telewizji?

Dużo i źle.

 

Jak Pani ocenia telewizję publiczną?

Trudno oceniać, tym bardziej, że zobowiązałam się, iż nie będę wynosić informacji ze spółki. Pani dobrze wie, czym jest gra rynkowa. Tak zwana troska prywatnych telewizji o telewizję publiczną jest obłudna – chodzi przecież o wpływy z reklamy. Inna sprawa, że telewizja publiczna ma swoje określone zadania i powinna je realizować.

 

A Pani może realizować się w telewizji publicznej?

(Westchnienie) Nie. Robię takie rzeczy, które ogląda się albo o 7 rano, albo po północy, kiedy tak zwana oglądalność jest mało istotna. Ale nie narzekam.

 

Żal?

Wie pani, że już nie? Szczęście i zadowolenie czerpię z innych dziedzin życia, już nie mam ambicji, by zmieniać świat. Chcę być szczęśliwa, a nie tylko zapracowana, choć oczywiście praca daje szczęście. Byłam szczęśliwa, bardzo dużo pracując. Były dni, tygodnie, że pracowałam od rana do nocy. Dziś zastanawiam się nad tym, co mi umknęło.

 

I co umknęło?

Zawsze czegoś żal – spotkań z ludźmi, obserwacji dorastającej córki. Ale z drugiej strony, czy z tego powodu miałabym rezygnować z pracy? Czy sfrustrowana matka daje szczęście dziecku? Na pewno nie. Gdybym miała wybierać jeszcze raz, zdecydowałabym tak samo.

 

Nina Terentiew z publicznej „Dwójki“ przeszła do prywatnej stacji „Polsat”, a wraz z nią niektórzy jej współpracownicy. Pani jest wierna telewizji publicznej?

Tak, jestem wierna. Czy ta wierność popłaca? Nie wiem. Dzisiaj niemalże wszyscy zmieniają redakcje, ale ja jestem z pokolenia tych wiernych. Taki mam charakter! Byłam na różnych stypendiach, między innymi w BBC, gdzie przekonałam się, że praca tam oznacza, że jest się lepszym dziennikarzem. Praca w telewizji publicznej powinna być prestiżem.

 

Czy są jacyś dziennikarze, których Pani podziwia?

Czy podziwiam? Chyba nie, raczej szanuję.

 

Kto był dla Pani wzorem?

W moim wieku na pytania o wzory już się nie odpowiada.

 

A jakiej odpowiedzi udzieliłaby Pani kilka lat temu? Kto Panią inspirował?

Zawsze obserwowałam pracę innych, podglądałam i nadal to robię, bowiem trzeba obserwować nowe trendy, przynoszone przez młodych ludzi, żyjących we współczesnym świecie. Nie można stanąć w miejscu, pozostawać takim samym. Świat idzie do przodu. Tradycyjny, klasyczny wywiad już nie ma racji bytu, obecnie jego miejsce zajął show.

Udaje się Pani robić show?

Tak, w końcu nieprzypadkowo moja córka jest aktorką. Ja też potrafię nią być!

 

Na czym według Pani polega show?

To często koloryzowanie, nie zawsze zgodne z rzeczywistością, ale przecież w show nie chodzi o prawdę.

 

Jak to?

Przecież to nie ma znaczenia, czy ktoś powie, że chodził na obcasach 12- czy 10-centymetrowych.

 

Jak Pani przygotowuje się do wywiadów, jak „poluje“ na rozmówców?

Często są to moi znajomi. Brzmi to jakbym była nestorką, choć się nią nie czuję. Ci wszyscy znani są moimi znajomymi, bo zaczynali w tych czasach, co ja.

 

A te zagraniczne gwiazdy?

Czy one są teraz dla nas takie atrakcyjne?

 

No, ale udało się Pani przeprowadzić wywiad z Dalajlamą, Richardem Gerem, Michaelem Douglasem…

Tak, to było fantastyczne. Zaprocentowały moje różne kontakty, znajomości.

 

Odczuwa Pani tremę przed takimi spotkaniami?

Może nie tremę, ale strach, czy zdążę o wszystko zapytać. Często bywa tak, że jakaś gwiazda ma na rozmowę tylko 5-6, może 10 minut. Wtedy muszę wymyślić takie pytania, by w tym krótkim czasie uzyskać jak najwięcej informacji. I od razu montuję w głowie cały program, zastanawiając się, jakie fragmenty filmu danego reżysera czy aktora wkomponuję w całość.

Oczywiście nie chodzi o taki normalny strach, no bo czego ja się mam bać? Przecież to tacy sami ludzie, jak my wszyscy. Bywa i tak, że moi rozmówcy nie chcą kończyć rozmowy. Tak było np. z Dalajlamą, Richard Gere zaś, z którym spotkałam się po raz drugi, pamiętał mnie z pierwszego spotkania. Czyż to nie miłe?

 

Z pewnością. Czasami, by w tłumie dziennikarzy zadać pytanie, trzeba zwrócić na siebie uwagę osoby pytanej, by właśnie nam chciała odpowiedzieć. Czytałam jedną z Pani wypowiedzi, w której wspomina Pani, że podczas pewnej konferencji prasowej, by zwrócić na siebie uwagę, specjalnie włożyła Pani czerwony szal…

Tak. To było spotkanie z Anthonym Hopkinsem.

 

Czerwony szal poskutkował?

Tak, ale proszę nie myśleć, że ja używam sztuczek. Wychodzę z założenia, że najistotniejsze jest to, by mój rozmówca czuł, że jest dla mnie najważniejszy. Wracając do spotkania z Hopkinsem – było urocze. Uwielbiam go, widziałam jego wszystkie role. Choć jego życie prywatne jest dla mnie niezrozumiałe, ale w końcu to tylko mężczyzna! Natomiast jako aktor to geniusz! Chciałam, żeby poczuł, iż tak bardzo go kocham.

Poczuł?

Tak. Do tego stopnia, że pod koniec rozmowy poprosiłam go do tańca. Poszłam na całość, choć już raz przeżyłam odmowę.

 

Kto odmówił?

John Travolta! Zapytał, ile mu zapłacę za taniec!

 

Największe Pani marzenie?

Oscar dla mojej córki.

 

Naszych czytelników zainteresuje z pewnością czeski rozdział Pani życia, kiedy to w latach 80-tych mieszkała Pani w Czechosłowacji…

Chciałam uniezależnić się od rodziców i wybrałam studia na slawistyce i historii sztuki na Uniwersytecie Karola w Pradze. Inna sprawa, że i tak co miesiąc jeździłam do domu w odwiedziny.

 

Wiele osób właśnie w czasie studiów spotyka wybrańców serca. Tak było np. w przypadku Agnieszki Holland, która właśnie na studiach w Pradze zakochała się w Słowaku… Pani uwagi nie zwrócił żaden Czech czy Słowak?

Wiedziałam, że wrócę do Polski, że nie będę mieszkać za granicą.

Mówi się jednak, że serce nie sługa…

Miałam chłopaka, który wyrastał w rodzinie polsko-czeskiej i mieszkał tam na stałe. To on wprowadzał mnie w tamten świat, poznał mnie z ciekawymi ludźmi, nauczył żyć sprawami tamtego okresu w tamtej rzeczywistości.

 

Miała Pani wówczas okazję zwiedzić Słowację?

Tak, moja koleżanka z roku była z Bratysławy, więc jeździłam z nią w odwiedziny do jej rodziców. Sporo czasu spędziłam też w ich chałupie pod Bratysławą.

 

Przydała się w Pani życiu znajomość języka czeskiego?

A jak Pani myśli, w jakim języku przeprowadzałam wywiady z Milošem Formanem czy Evą Herzigovą? Kiedyś byłam zresztą tłumaczem przysięgłym z czeskiego i słowackiego.

 

Czy nadal utrzymuje Pani kontakty z przyjaciółmi z Czech czy Słowacji?

Niestety, te kontakty już się urwały, ale chętnie jeżdżę na Słowację na narty.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń
zdjęcia: Katarzyna Tulejko

MP 3/2010