post-title Krystyna Zindlerova: Więcej dawać niż brać

Krystyna Zindlerova: Więcej dawać niż brać

Krystyna Zindlerova: Więcej dawać niż brać

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

Drobna, elegancka, zawsze uśmiechnięta. Potrafi skupiać wokół siebie ludzi, zaprasza ich do siebie, dzieli się tym, co ma, pomaga… Dusza człowiek. Potrafi więcej dawać niż brać. Mowa o pani Krystynie Zindlerovej, która od 47 lat mieszka w Bratysławie. Urodziła się we Lwowie, ale po wojnie los rzucił ją i jej rodzinę w okolice Głogowa. Na Kresach zostawili nowo wybudowany dom.

Po latach jej brat odwiedził Ukrainę, ale domu nie odnalazł. Pani Krystyna nigdy więcej nie pojechała w tamte strony. „Jak przez mgłę pamiętam ogród i dom, ale to może bardziej z opowieści mamy?“ – zastanawia się na głos. Dzieciństwo spędziła w dużym gospodarstwie, które z rodzicami zajęli po pewnej niemieckiej rodzinie. Po skończeniu średniej szkoły ogólnokształcącej podjęła pracę w Sanepidzie.

Pewnego dnia koleżanka pokazała jej ogłoszenie, opublikowane w czasopiśmie „Dookoła świata“ – młody 24-letni chłopak z Czech chciał korespondować z Polką. Owa koleżanka mu odpisała… w imieniu młodziutkiej Krysi. Jak się później okazało, chłopakowi z Czech odpowiedziało aż 129 dziewcząt.

Ponieważ dwa miesiące później Krysia wybierała się na wycieczkę do Tatrzańskiej Łomnicy, pojawiła się okazja do spotkania z owym chłopakiem. „Pravomir pojawił się z samego rana w ośrodku, w którym byłam zakwaterowana – wspomina moja rozmówczyni. – Wyjrzałam spod kołdry, rzuciłam na niego okiem i pomyślałam sobie, że może być“.

Prawdopodobnie to pierwsze spotkanie zrobiło wrażenie na obojgu, bo przypadli sobie do gustu. Potem spotkali się jeszcze dwa razy: na wycieczce na Śnieżkę oraz podczas wspólnej wizyty w Pradze, z której udali się w jego rodzinne strony, na Zaolzie. Korespondowali ze sobą cztery lata. O rękę poprosił ją listownie, a ona listownie się zgodziła.

Ich czwarte spotkanie miało miejsce w sierpniu 1964 roku w Bratysławie, gdzie w urzędzie stanu cywilnego zawarli związek małżeński. Przyjęcie odbyło się na statku na Dunaju, bowiem Pravomir był kapitanem żeglugi śródlądowej. Kilka miesięcy później, w listopadzie odbyło się huczne wesele w Polsce, gdzie rodzice Krysi poznali zięcia.

„Przeprowadziłam się do Bratysławy, skąd mój mąż wyruszał na rejsy po Dunaju” – opowiada nasza bohaterka. Czasami podróżowała z mężem, ale najczęściej podczas jego nieobecności wyjeżdżała do Polski. „Wtedy w Czechosłowacji żyło się lepiej, ale mnie ciągnęło mnie do rodziny“ – wspomina. Aby móc podróżować z mężem przyjęła czechosłowackie obywatelstwo, ale musiała zrzec się polskiego.

„Odwiedziliśmy razem wiele różnych krajów, aż po Morze Czarne. Dla mnie to było okno na świat, bowiem zanim poznałam Pravka, nigdzie za granicę nie wyjeżdżałam“ – ocenia pani Krysia.

Na ślubie Krysi i Pravka była też jej szkolna przyjaciółka Stasia, która wśród kolegów pana młodego znalazła swojego przyszłego męża. „Tak się cieszyłam, że nie będę tu sama, że będę mieć w Bratysławie przyjaciółkę z dzieciństwa“ – mówi moja rozmówczyni, która ze wspominaną koleżanką Stasią przyjaźni się do dnia dzisiejszego.

Przyjaźnie są jej mocną stroną, bowiem jest człowiekiem ugodowym, o łagodnym usposobieniu, uczynnym. „Od samego początku spotykałam na swojej drodze miłych ludzi, z którymi szybko się zaprzyjaźniałam, a te przyjaźnie przetrwały do dziś“ – wyjawia.

Pierwszym wspólnym lokum Krystyny i Pravomira było małe mieszkanko w suterenie. „Było tam ciemno, panowała wilgoć, bo jak padało, do środka dostawały się krople wody“ – opisuje pani Krystyna. Potem udało im się zmienić mieszkanie. W 1967 roku na świat przyszedł ich syn, któremu chrzciny urządzili w Polsce.

Inwazja wojsk radzieckich zastała naszą bohaterkę w Bratysławie. Mąż był wtedy w rejsie, a jej towarzyszyła mama, która przyjechała z Polski w odwiedziny. „Kiedy dowiedziałam się, co się stało, poszłam do zaprzyjaźnionej sąsiadki i razem pobiegłyśmy do sklepu, by dokonać zakupów na zapas“ – wspomina. W tym czasie mama pilnowała jej syna i dzieci sąsiadki. Kobiety musiały radzić sobie same, choć ogarniał je strach.

Po przeprowadzce do Bratysławy pani Krystyna ukończyła dwuletni kurs języka słowackiego, a potem dwa lata uczęszczała do szkoły pielęgniarskiej. Kiedy syn trochę podrósł, podjęła pracę w żłobku. Po siedemnastu latach pracy z najmłodszymi postanowiła poświęcić się ludziom starszym, schorowanym. Choć obecnie jest już na emeryturze, nadal pracuje w domu opieki.

„W takich domach mogą pracować tylko osoby, które mają do tego predyspozycje – ocenia pani Krystyna. – Nie każdy jest w stanie znosić nastroje osób starszych, skrzywdzonych przez los, utrudzonych chorobami, ale dla mnie to była przyjemna zmiana, bowiem miałam już dosyć dziecięcego krzyku“.

Co roku obiecuje sobie, że pójdzie na zasłużony odpoczynek, ale trudno jej zostawić, tych, którzy potrzebują uśmiechu, cierpliwości wyrozumiałości i ogromnej siły fizycznej. Nasza bohaterka potrafi to wszystko swoim podopiecznym zaoferować. Pracuje na zmiany, po dwanaście godzin, na dziennych i nocnych dyżurach.

„W pewnym momencie zrezygnowałam z tej pracy i podjęłam wyzwanie: jeździłam do Wiednia, by tam opiekować się pewną starszą osobą“ – opisuje. Ten okres wspomina jako jeden z trudniejszych, bowiem podróże do austriackiej stolicy na kilka dni w tygodniu kosztowały ją sporo wyrzeczeń. Nie znając języka niemieckiego, musiała sobie tam radzić w różnych kłopotliwych sytuacjach.

Raz, kiedy wyszła z domu, w którym pracowała, do ogrodu, nagle włączył się alarm. „Zastanawiałam się, co mam robić? Przecież zaraz przyjedzie policja, a ja nie znam niemieckiego i jak im wytłumaczę, że nie jestem złodziejem?“ – wspomina traumatyczną sytuację pani Krysia. I rzeczywiście, policja przyjechała, ale na szczęście wróciła też właścicielka domu, czyli krewna osoby, którą opiekowała się moja rozmówczyni.

Okazało się, że owa pani przez pomyłkę włączyła alarm i w ten sposób postawiła na nogi kilka osób i naraziła na stres panią Krystynę. „Sama się sobie dziwię, że dałam radę. Każdy z tych wyjazdów do Wiednia był jak skok na głęboką wodę“ – ocenia.

Niczego w życiu nie żałuje, choć los czasami smagał ją różnymi przeciwnościami. W ubiegłym roku zmarł jej mąż. „Byliśmy razem 46 lat, ale ponieważ on większość czasu spędzał w rejsach, musiałam sobie radzić sama“ – opisuje moja rozmówczyni. Na pytanie, o czym marzy, odpowiada, że jest szczęśliwa.

Nie marzy o niczym dla siebie, ale marzy o czymś dla syna: „Chciałabym, żeby sobie ułożył życie. Jest po nieudanym małżeństwie, a to przecież dobry chłopak“. Pani Krysia uważa, że to właśnie syn jest jej największym sukcesem. Jej przyjaciele zaś z pewnością dodadzą, że dzięki swojemu usposobieniu odniosła wiele sukcesów, bowiem jej serdeczność, otwartość na innych przynosi radość jej i jej bliskim.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: autorka

MP 6/2011