post-title Stanisław Soyka: „Śpiewać każdy może i powinien“

Stanisław Soyka: „Śpiewać każdy może i powinien“

Stanisław Soyka: „Śpiewać każdy może i powinien“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Stanisław Soyka – jeden z najlepszych polskich wokalistów jazzowych. W ubiegłym roku nagrał płytę w hołdzie Niemenowi. Spotykamy się po koncercie, podczas którego zaprezentował wrocławskiej publiczności swój ostatni album. Rozmawiamy więc o jego relacjach z Czesławem Niemenem, o początkach kariery, sukcesach i porażkach.

Artysta dopytuje mnie o Bratysławę, jazzowych wykonawców, których poznał podczas różnych występów na Słowacji. Prosi, bym zwracała mu uwagę gdyby zbyt oddalał się od tematu rozmowy, bowiem – jak sam się określa – jest dygresantem.

 

W ubiegłym roku nagrał Pan płytę „Stanisław Soyka w hołdzie Mistrzowi“, ale pierwszy raz utwór Czesława Niemena zaśpiewał Pan w 1997 roku.

Pierwszy raz usłyszałem Niemena w gąszczu papki muzycznej. Był rok 1975, a moja koleżanka była w posiadaniu jego płyty „Enigmatik“. I to był dla mnie szok kulturowy! Kręciłem się wtedy po scenie jazzowej, kiedy Niemen zaprosił mnie na swój benefis w Niemczech. Zaśpiewałem wtedy „Jednego serca“.

 

To chyba duże wyróżnienie dla młodego artysty?

Niesamowite! To były dla mnie wielkie dni. Teraz, jak patrzę wstecz, to widzę, że na szczęście byłem dobrze uzbrojony w pewne narzędzia świadomościowe, czyli wiedziałem, że pycha przed upadkiem chodzi.

 

Zdarzyło się czasami potknąć?

Mój Boże, to się zdarzało wielokroć w moim życiu… Ale nie tak, żeby upaść i zostać na dnie.

 

Niemen był dla Pana inspiracją?

Tak, człowiek najlepiej uczy się na przykładach. To był artysta całe życie zajęty sztuką. Niestety, byli też tacy w środowisku muzycznym, którzy uważali go za ignoranta, gdyż nie pisał zgodnie z jakimiś tam regułami. Niemen nie zwracał na to uwagi.

 

A Pan jak go postrzegał?

Jako człowieka łagodnego, opiekuńczego, nieustannie gotowego do rozmowy. Zawsze mogłem przyjść do niego, przedstawić utwór, poradzić się.

 

Miał Pan jego akceptację, by nagrać płytę z jego utworami, ale nie stało się to za jego życia. Według jakiego klucza dokonał Pan wyboru kompozycji?

Różne miałem koncepcje. Małgosia (żona Czesława Niemena – przyp. od red.) mnie namawiała, żebym się zajął tymi późniejszymi utworami, których nie znała szersza publiczności, ponieważ nie były aż tak popularne. Bo Niemena przestało interesować pisanie prostych piosenek. Zainteresował się teatrem i zaczął komponować trudniejsze utwory, które wymagały skupienia, a skupienie nie jest cechą charakterystyczną przebojów, nadawanych przez komercyjne stacje radiowe.

 

Ale nie poszedł Pan w tym kierunku, bowiem na płycie są również znane utwory z repertuaru Niemena…

Miałem świadomość, że nie mogę kopiować Niemena, bo to przecież nie miałoby sensu. Długi czas „śpiewałem Niemenem“, więc musiałem znaleźć swój język muzyczny. Tu musiał zadziałać czas. Kiedy się okazało, że w 2007 roku mam wystąpić na gali festiwalu Niemen Non-stop w Słupsku, zrobiłem sobie listę utworów, które znam od dziecka, których nie musiałem się uczyć. I to właśnie ten zestaw, który po raz pierwszy zaprezentowałem w Słupsku, znalazł się na płycie.

 

Jaki jest odbiór płyty?

Publiczność reaguje wspaniale. Ale słyszałem też opinie ze strony niektórych dziennikarzy, nazwijmy ich showbiznesowymi, że się podszywam pod Niemena.

 

Co spowodowało, że zdecydował się Pan sięgnąć po jego kompozycje?

Jeszcze żyje pokolenie, które wie, że te pieśni były piękne, i je pamięta. Ale są przecież ludzie młodzi, którzy nie mają o nich zielonego pojęcia. Moje pokolenie ma więc obowiązek to piękno przekazać.

Mówił Pan o podszywaniu się pod Niemena. A pod Pana ktoś się podszywa?

Nie znam takich przypadków. Cieszę się, że niektóre moje piosenki śpiewają młodzi ludzie podczas wycieczek szkolnych, czego sam byłem świadkiem. Zdaję sobie sprawę, że wbrew pozorom barierę w sięganiu po mój repertuar może stanowić pewien stopień jego trudności. Ale zdarzyło się, że Maryla Rodowicz w 1982 roku nagrała jedną z moich piosenek. A Ania Jopek na swoim pierwszym albumie nagrała „Cud niepamięci“. To niezwykle trudna piosenka, a Ania mnie nią zaczarowała.

 

Pańskie piosenki potrafią zaczarować słuchaczy, sam Pan nawet kiedyś powiedział, że kradnie mężczyznom ich dziewczyny podczas koncertów…

To była metaforyczna wypowiedź. Ale wie pani, nie tylko dziewczyny udaje się wprowadzić w pewien stan refleksji, który ta muzyka niesie. A ja przecież po to jestem, to jest moje zadanie.

 

Kiedyś za pomocą Pańskiej piosenki moja koleżanka zaczarowała pewnego chłopaka (obecnie męża). Zaśpiewała „Świtem zapłakanym obudziłaś mnie…“

„…już pora wstawać…“.

Ooo! Wie pani, ale – jak podejrzewam – ona śpiewała sama sobie.

 

Ma Pan rację. A jakie to ma znaczenie?

Słabym punktem większości Polaków jest to, że nie śpiewają sobie. Ryczą, przekrzykują się, bo każdy myśli, że jest najlepszy.

 

Czyli nie jest Pan zwolennikiem karaoke?

Nie, przeciwnie! Karaoke jest szansą, bo śpiewa każdy po kolei. Ja opisuję sytuację, kiedy Polacy śpiewają wspólnie. Tego nie potrafią robić, ponieważ, jak mniemam, nie śpiewają sobie, kiedy są sami. Wie pani, śpiewać każdy może i powinien, bo śpiewanie jest darem. Tylko 5% ludzi ma kompletną niezdolność przyporządkowania dźwiękom treści muzycznej.

 

Skoro zahaczyliśmy o ten temat, zapytam, jak Pan podchodzi do programów typu „Idol”?

Są szkodliwe. Po pierwsze ze względu na dobór repertuaru, który jest wskazywany przez twórców danego formatu. Nasi realizatorzy nie mają jaj, by powiedzieć: Nie! Niech młodzi ludzie śpiewają piosenki z polskiego repertuaru! Tak jak to robią Francuzi. Wszędzie są przecież te same formaty, zmienia się jedynie język moderatora.

Nie mógłby Pan więc być jurorem takiego show?

Nie, nie mógłbym, ponieważ podczas takich programów odbywa się chore nakręcenie spirali. Edycja trwa pół roku, dzieciaki wchodzą w ten układ selekcji. A potem? To już wsio! Potem widz wciska na pilocie next! I nikt się tymi młodymi, utalentowanymi ludźmi nie zajmuje. Program „Szansa na sukces“ był formatem szlachetności.

 

Był? Już go nie ma?

Bodajże nie, bo Wojtek (Wojciech Mann – prowadzący program – przyp. od red.) już odszedł, a bez niego ten program nie ma sensu. W „Szansie na sukces“ wykonywano polski repertuar, a potem telewizja dbała o laureatów, czego przykładem niech będzie Justyna Steczkowska.

 

Kiedy Pan zaczynał, takich programów jeszcze nie było. Czy to prawda, że Pana pierwszą sceną był kościół?

Można tak powiedzieć, chociaż były też sceny domowe. Kiedy zaczynałem śpiewać, ludzie mnie słuchali. Byłem tak mały, że nie miałem pokus, by z tego powodu się wywyższać. Natomiast udręką dla mnie były chwile, kiedy mój ojciec chciał, abym zagrał na skrzypcach. O Jezu, nie lubiłem tego!

 

Podobno wyrastał Pan na Niebiesko-Czarnych, Czerwonych Gitarach i Irenie Santor.

Tak, to byli wykonawcy, których słuchała moja mama. Do tego jeszcze trzeba dodać Karela Gotta.

 

On też miał na Pana wpływ?

Nie, niezupełnie. Chociaż… Na pewno doceniałem jego śpiew. Jakoś tak się złożyło, że moi rodzice śpiewali, więc śpiew był dla mnie czymś naturalnym.

 

A nie miał Pan zostać skrzypkiem?

Na egzaminie technicznym w liceum muzycznym zapomniałem tekstu utworu, który śpiewałem, więc zacząłem improwizować, za co otrzymałem od egzaminatorów brawa i piątkę. Mój profesor mi wtedy powiedział, że skrzypce są mi niepotrzebne, bo mam talent improwizatorski, więc powinienem wybrać odpowiedni kierunek studiów, czyli kompozycję. Poszedłem więc na kompozycję i aranżację. A potem? Przyjechałem do Warszawy, żeby zrobić karierę i podbić świat.

 

Udało się podbić świat?

Tak. Robię to, co kocham, i mam bezpieczny chleb. Moje dzieci są dorosłe, wykształcone, występują razem ze mną w zespole. Starszy syn, Kuba gra na perkusji i śpiewa od 2001 roku, młodszy, Antoni pracuje z nami od 2004 roku. Skończył studia reżyserii dźwięku w Katowicach, ma do tego dryg i jest naszym nadwornym inżynierem dźwięku. Jest członkiem zespołu, jak muzyk. Uważam, że podawanie dźwięku w jak najlepszej jakości nie jest kwestią tylko techniczną, bowiem wymaga ono także wrażliwości muzycznej.

 

Obecnie podobno pracuje Pan nad utworami śląskimi?

Z kwartetem klasycznym z Katowic, założonym przez mojego brata 14 lat temu, opracowaliśmy pieśni śląskie w nowym ujęciu.

 

Powrót do korzeni?

Czy ja wiem? To prawda, wyrastałem w tym. Jak dorastałem, śpiewałem w mieszanym chórze w Katowicach. Zaczynałem w sopranach, kończyłem w tenorach. Nie chciało mi się, ale dwa razy w tygodniu chodziłem na próby chóru, a potem już przyszła wielka przygoda, bo nagle zacząłem pławić się w oceanie muzyki. To wywarło na mnie wielki wpływ. Nie mówiąc już o tym, że w późniejszym okresie wielki wpływ na mnie wywarła muzyka Bacha.

 

To przecież bardzo szerokie spektrum!

Wie pani, wbrew pozorom można tu znaleźć wspólny mianownik, bo właśnie od Bacha przyszło przekonanie, że muzyka może być motoryczna. A chwilę potem usłyszałem jazz!

 

Co Pana w nim pociągnęło?

Wolność.

Nadal aktualne jest w świecie jazzmanów powiedzenie, iż „bez gazu nie ma jazzu”?

Nie, tego już nie ma. Nie ma tego środowiska jazzowego, które było w latach 60., 70. czy nawet w 80. Teraz młodzi ludzie mają otwarte drzwi do Londynu, Amsterdamu czy Nowego Jorku. Ale jest jakby ciaśniej i dlatego trzeba być świetnym, a nawet jeszcze lepszym. A żeby takim być, trzeba być trzeźwym.

 

Kiedyś było łatwiej?

Nie, było inaczej. Kiedy to hasło było aktualne, ja byłem nastolatkiem i wtedy w ogóle nie piłem. Pierwszy raz wypiłem alkohol na swoim weselu w 1981 roku. Pracowałem z mistrzami, niczego nie potrzebowałem, ponieważ obcowanie z nimi było tak ekscytujące. Chociaż zdarzało się, że starsi mnie wysyłali po wódkę.

Kto dla Pana był mistrzem?

Wojtek Karolak, Tomasz Stańko, Zbyszek Namysłowski, Jan Ptaszyn Wróblewski. Ten ostatni był nie tylko mistrzem, ale pomógł mi w trudnej sytuacji – przechował moją rodzinę.

 

Jakaś polityczna sprawa?

Nie, nie miałem meldunku w Warszawie, a w tamtych czasach to było konieczne… Politycznie się nie udzielałem.

 

Ale w 2005 roku podczas kampanii wyborczej wsparł Pan PiS.

No i szybko potem tego pożałowałem.

 

Dlaczego?

Ja naprawdę uwierzyłem w to, że PiS oczyści państwo i że powstanie koalicja dwóch partii PO – PiS. Nawet mi do głowy nie przyszło, że może być inaczej. To było turborozczarowanie. Teraz tylko organizacje pozarządowe mogą liczyć na moje wsparcie.

 

Zniechęcił się Pan do polityki?

Nie kieruję się tym, co mówi telewizja, której nie oglądam godzinami. Jestem świadom tego, że oprócz praw mamy jakieś obowiązki. Samo się nie zrobi. Każdy ma jakieś zdolności, predyspozycje. Trzeba mieć szczęście, by odnaleźć swój temat w życiu, swoją fascynację.

Nam wszystkim powinno zależeć na tym, by być mądrą, budującą wspólnotą, a mamy ku temu wszystko: piękny rysunek i kształt kraju, piękną historię. Każdy odpowiada za siebie. Tak jak komputer nic za mnie nie skomponuje, tak nikt za mnie, za innych nie zbuduje tej wspólnoty. Muszę wymagać od siebie, nawet gdyby inni ode mnie nie wymagali.

 

Małgorzata Wojcieszyńska, Wrocław
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 6/2013