post-title Co by było, gdyby…?

Co by było, gdyby…?

Co by było, gdyby…?

 KINO OKO 

Kto rozpętał drugą wojnę światową? Czy wszystkiemu winien był sobowtór Hitlera? Czy Warszawa wyglądałaby jak Nowy Jork, gdyby nie została zrównana z ziemią? Na te i inne pytania próbuje odpowiedzieć w swoim filmie Juliusz Machulski. Reżyser przyzwyczaił nas już do tego, że lubi przenosić swych bohaterów w czasie i przestrzeni – tak było min. w „Seksmisji”, „Kingsajzie”, „Ile waży koń trojański” i tak jest też w „Ambassadzie”.

Młode małżeństwo, Mela i Przemek, przeprowadza się do mieszkania wuja, które znajduje się w kamienicy, skrywającej pewną tajemnicę. Przed wojną właśnie w tym budynku znajdowała się niemiecka ambasada, a młodzi małżonkowie odkrywają przejście, umożliwiające podróże w czasie. Nie jest to jednak klasyczny, znany z filmów SF portal, który umożliwia podróż do dowolnie wybranej epoki.

Bohaterowie mogą przenieść się tylko do sierpnia 1939, czyli do czasów tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Tyle o fabule. A film? Cóż, Machulskiego uwielbiam, ale zdaję sobie sprawę, że mimo całego geniuszu jest tylko człowiekiem i miewa zarówno lepsze, jak i gorsze momenty. Jeśli idzie o „Ambassadę”, to raczej przypadek drugi. Scenariusz jest rewelacyjny, ale  gorzej jest z realizacją. Machulski jest twórcą błyskotliwym, nieprzeciętnie inteligentnym, o ogromnym poczuciu humoru.

Nie dziwi więc fakt, że sama fabuła jest smakowita. Nareszcie mamy film o drugiej wojnie światowej, który nie uderza w patetyczny ton, nie moralizuje, a zamiast martyrologii i holokaustu mamy zabawną komedię z głupkowatym Goebbelsem i durnowatym Hitlerem.

Wszystko byłoby cacy, gdyby nie główni bohaterowie filmu, Mela i Przemek, którzy są nie do zniesienia. Ona egzaltowana i infantylna artystka, on sztywny jak kij od miotły, egocentryczny naukowiec. Może takie charaktery głównych bohaterów byłyby w porządku, gdyby role te zostały dobrze zagrane.

Machulski postawił na nowe twarze i zaangażował aktorów bez „ogranej gęby“, co w założeniu było dobrym pomysłem. Kto z nas nie chciałby odpocząć od Szyca, Adamczyka czy Żmudy-Trzebiatowskiej? Tak się cieszyłam, że wreszcie będzie komedia z obsadowym powiewem świeżości.

Niestety, Magdalena Grąziowska i Bartosz Porczyk, wcielający się w denerwującą parkę małżonków, nie podołali zadaniu i są irytujący do granic możliwości. Relacja między nimi jest mocno przerysowana, ale takie są prawa komedii, więc się nie czepiam, jednak zagrane to jest tak, że nóż się w kieszeni otwiera. Wyszło sztucznie jak na przedstawieniu teatrzyku osiedlowego.

Trudno zdobyć sympatie widza, jeżeli gra się niewiarygodnie i na pół gwizdka. Trudno też uwierzyć, że tak doświadczony reżyser tego nie zauważył. A może taki był jego zamysł? A może Machulski nie był obecny na castingu, a w czasie kręcenia filmu miał zapalenie spojówek? Musiał to być jakiś dziwny atak pomroczności jasnej, bo role drugoplanowe są o niebo lepsze, czyli reżyserowi wzrok jednak czasami powracał.

W Goebbelsa wcielił się debiutujący jako aktor Adam Nergal Darski i trzeba przyznać, że jest to debiut udany. Więckiewicz w roli Hitlera trochę błaznuje, ale jest najzwyczajniej w świecie śmieszny, a o to przecież chodzi w komedii. Film jest bardzo nierówny, ze świetnym scenariuszem, wieloma przezabawnymi momentami i kilkoma inteligentnymi dowcipami, przeplatanymi dłużyznami, nudą i denerwująca parą głównych bohaterów.

Jest to z pewnością komedia lepsza od „Last minute” czy „Podejrzanych zakochanych”, bo można się pośmiać, szkoda tylko, że mniej niż na innych filmach Machulskiego. Jak widać, nawet najlepszym może się powinąć noga.

Magdalena Marszałkowska

MP 4/2014