post-title Korea – w kraju porannego spokoju

Korea – w kraju porannego spokoju

Korea – w kraju porannego spokoju

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

W wieku 24 lat poleciałam do Korei Południowej. Decyzja o wyjeździe nie była dla mnie trudna, choć wtedy nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, jak poważnie wpłynie ona na całą moją przyszłość. Skąd mogłam wiedzieć, że kraj, o którym posiadałam jedynie książkową wiedzę, stanie się moim nowym domem?

 

Rozmowa kwalifikacyjna

Siedzę u szczytu ogromnego drewnianego stołu. Po obu bokach zasiada kilkunastu Koreańczyków w niemalże identycznych garniturach. Wpatrują się we mnie intensywnie, bez słowa i bez jakiejkolwiek emocji na twarzy. Biorę głęboki oddech i otwieram przygotowaną na tę okazję prezentację. To ostatni etap konkursu o Globalne Stypendium Samsunga.

Do finału dostało się dziesięć osób. Dwie z nich polecą do Korei na co najmniej cztery lata. Nie żywię zbyt wielkiej nadziei, że jedną z nich będę akurat ja, ale i tak mam zamiar wypaść jak najlepiej. Z uśmiechem na twarzy opowiadam o swoim planie marketingowym dla koreańskiego rice-cooker, czyli elektrycznego garnka do gotowania ryżu. Mój uśmiech odbija się jednak bez echa o skamieniałe twarze siedzących przede mną Azjatów. Absurdalność sytuacji zaczyna mnie niepokojąco bawić.

Kiedy jeden z Koreańczyków poważnym głosem pyta mnie, czym zajmuje się mój tato, muszę się kontrolować, by zupełnie nie wpaść w stan bezmyślnej wesołości. Odpowiadam, że jest nauczycielem, na co Koreańczycy po raz pierwszy obdarzają mnie zadowolonym potakiwaniem głowy. Po kilku dniach odbieram telefon. Mam w ciągu kilku tygodni się spakować i po raz pierwszy w życiu wsiąść do samolotu, który wywiezie mnie na drugi koniec świata.

 

Pierwsze wspomnienie

Jest sierpień 2002 roku. Drzwi lotniska otwierają się przede mną bezszelestnie. Próbuję wziąć głębszy oddech, ale gardło zatyka mi fala wilgoci, która gwałtownie uderza w moje wysuszone klimatyzacją ciało. W jednej chwili moja skóra pokrywa się mgiełką rosy, a ubranie staje się jakby cięższe. Zaintrygowana rozglądam się wokoło.

Niebo nabrzmiałe przyciężką szarością chmur odrobinę odstręcza, podobnie jak monstrualne betony słupów, podtrzymujących lotniskową konstrukcję. Na szczęście humor poprawia mi niezwykle życzliwy pracownik lotniska, który sprawnie pakuje mój bagaż do luku autobusowego i „szybko, szybko” popędza mnie do środka autokaru. Siedząc w niezwykle wygodnym fotelu, przyglądam się nowemu światu za oknem.

Nie wiem, czy to z powodu zmęczenia, ale wszystko wydaje mi się jakieś takie bezbarwne. Tak, jakby ktoś nałożył na obraz filtr, odbierający kolorom żywotność. Autobus spowalnia. Z autostrady zjeżdżamy do centrum Seulu. Przyglądam się znaczkom koreańskiego alfabetu, których natarczywa wszechobecność przyprawia mnie o zawrót głowy.

Mijam ponure stragany, pozabijane metalowymi płachtami, i myślę sobie, że ten drugi koniec świata to może po prostu… koniec świata. W tym samym miejscu dwanaście lat później, w roku 2014, otwarty zostanie Dongdaemun Design Plaza & Park – nowoczesny kompleks, które ma się stać zagłębiem mody dla całej Azji i Pacyfiku. W roku 2002, jadąc z lotniska w kierunku Korea University, nawet na myśl mi nie przyszło, że wtedy ciągle jeszcze będę w Korei.

 

Alma Mater

Jeszcze przed wyjazdem do Korei prezes Samsunga w Polsce bierze mnie na dywanik i pyta, czy jestem w stanie spać po trzy, cztery godzinny dziennie. Zanim otworzę usta, próbuję odpowiedzieć sobie w głowie, dlaczego niby miałabym spać tak krótko. Rozpościerzony na skórzanym fotelu Koreańczyk wyjaśnia mi, że w takim właśnie trybie żyją koreańscy studenci.

To jedyny sposób, żeby w zadowalającym stopniu opanować ogrom materiału. Presja ma być podobno ogromna. Zaczynają nachodzić mnie wątpliwości, czy aby na pewno dam sobie radę. Odganiam je jednak szybko niczym natrętną muchę. Okazuje się, że słusznie. Już na miejscu sumienność koreańskich studentów mnie przeraża, ale z trochę innych niż sugerowane przez prezesa powodów.

Zamiast niezbędnych fragmentów książek Koreańczycy studiują każdą ich linijkę, wliczając w to spis treści, przedmowę, podziękowania i przypisy. Uczą się pamięciowo, mają problem z łączeniem ze sobą poszczególnych kropek. Obawiają się nieskrępowanej dyskusji do tego stopnia, że nawet ja – osoba, która rzadko kiedy zabierała głos na zajęciach w Polsce – podejmuję dyskusję tylko po to, żeby pchać wykładane tematy do przodu.

Ostatecznie dwa lata studiów kończę w trzy semestry. Przed rozpoczęciem pracy w Głównej Siedzibie Samsunga zapożyczam się i wyruszam w trzymiesięczną podróż z plecakiem po Azji.

 

Po godzinach

Z nieśmiałością wypróbowuję swój własny głos. Zimny metal mikrofonu uświadamia mi, że nigdy przedtem nie miałam tego urządzenia w dłoni. Nie mam wprawy w śpiewaniu, a już w szczególności nie przed grupą mało znanych mi ludzi. Ukradkiem przypatruję się zgromadzonym w przyciemnionym pokoiku osobom.

Nikt nie zwraca na mnie większej uwagi, kiedy nucę pod nosem wybraną przeze siebie „Like a virgin” i wystukuję kod następnej piosenki do kolejki. Na stole stoi kilka butelek piwa, pod które podjadamy wysuszone na wiór kałamarnice. Na miasto wychodzimy kilka razy w tygodniu. Koreańscy studenci są pod tym względem nie do zdarcia, choć następnego dnia muszą odespać w uniwersyteckich bibliotekach, zmaltretowani libacjami poprzedniej nocy.

Muszę przyznać, że zabawa jest jednak przednia. Pod wpływem czaru nocy Seul przeobraża się z zalatanej codziennymi obowiązkami dziewuchy w mizdrzącą się kurtyzanę, która wabi karminową czerwienią neonów, kalejdoskopem pubów i restauracyjek oraz innymi przybytkami młodzieńczego grzechu. Już wiem, że z łatwością można się w tym miejscu zatracić.

Po dwóch latach studiów rozpoczęłam pracę w koreańskim jaebolu. Zderzenie z wymagającą kulturą koreańskiej korporacji zmieniło całe moje dotychczasowe rozumienie tego kraju. Z dosyć przyjemnej rzeczywistości studenckiego życia wrzucona zostałam w świat żelaznej hierarchii, patriarchalizmu i absurdów, którym musiałam nauczyć się stawiać czoła. Nie było to wcale proste zadanie.

Kolacja firmowa

Mężczyzna w okolicach pięćdziesiątki czołga się po podłodze, wykrzykując w moim kierunku płomienne wyznania miłości. Na niziutkich stołach walają się niedopite butelki soju oraz resztki po sushi, posypanym opiłkami złota. To mój pierwszy tydzień w pracy. Podczas kilkugodzinnej mocno zakrapianej kolacji ani razu nie tracę głowy, mimo że moi przyszli współpracownicy podpuszczają mnie na wszelkie możliwe sposoby.

Chcą sprawdzić, opierając się na starej prawdzie in vino veritas…, jaką osobą jestem. To pierwszy z wielu etapów na drodze do zdobycia ich zaufania. W porównaniu z innymi trzymam się całkiem nieźle, więc początkowy test mogę chyba zaliczyć do zdanych śpiewająco. Zaledwie kilka godzin po kolacji wszyscy stawiamy się przed czasem w żołnierskim szyku przy swoich biurkach.

W ciągu dnia niektórzy odsypiają noc na krzesłach, w wyprostowanej pozycji, poruszając jednocześnie długopisem dla zachowania pozorów. Zdolności kamuflażu Koreańczyków wprawiają mnie w osłupienie. Ci mniej odporni wybierają kilkunastominutową drzemkę okrakiem na toaletowej muszli.

 

Podróż służbowa

Drugi tydzień w pracy. Siedzę właśnie w samolocie zmierzającym do Pragi. Nikt nie potrafi mi dokładnie powiedzieć, jaka jest moja rola podczas tego wyjazdu. Do błądzenia we mgle muszę się przyzwyczaić, bo tak będzie wyglądała moja praca przez kolejne kilka lat. Jeden z kolegów, który leci ze mną, spóźnia się. Jego nazwisko słychać w każdym zakamarku lotniska. W końcu wpada zasapany z wielkim kartonem pod ręką.

Okazuje się, że to zapasy ramyeonu – koreańskiej zupki instant. Po przylocie do Pragi instalujemy się w hotelowym pokoju konferencyjnym. Pracujemy od świtu do nocy, przegryzając koreańskie fast foody. Po złożeniu dokumentów przetargowych wychodzimy w końcu coś zjeść na zewnątrz. Przecieram oczy ze zdumienia, kiedy wchodzimy do restauracji koreańskiej. Podczas ponadtygodniowego wyjazdu nie udaje mi się skosztować lokalnej potrawy ani razu.

Do tego też będę musiała się przyzwyczaić. W kilka dni po powrocie do Korei szef przywołuje mnie do swojego biurka. Podniesionym głosem wyłuszcza mi coś po koreańsku. Bezradnie rozglądam się za tłumaczem, ale moi współpracownicy w napięciu wpatrują się w swoje monitory. Szef zaczyna krzyczeć i czuję, że lepiej mu nie przerywać, mimo że nie mam najmniejszego pojęcia, o co mu chodzi.

Siadam zszokowana na swoim miejscu. Ktoś przez komunikator wyjaśnia mi, że po podróży służbowej nie wypełniłam listy wydatków w firmowym systemie. O obowiązku i systemie nikt mnie wcześniej nie informował. Nie poddaję się jednak emocjom. Nie tłumaczę się, nie podnoszę głosu. Z pomocą kolegi wypełniam gąszcz tabelek w języku koreańskim. Test numer dwa zdany.

 

Szok kulturowy

Podchodzi do mnie przystojny Koreańczyk w dojrzałym wieku. Zaprasza na kawę do kafejki na dół. Po trzech latach Samsungowego reżimu z trudem łapię oddech, kiedy zwraca się do mnie bezpośrednio. W końcu to pracownik zarządu. Na tym szczeblu nikt przecież nie powinien zwracać na mnie najmniejszej uwagi. Przeżywam drugi szok kulturowy.

Zdaję sobie sprawę, że kultura organizacyjna w Samsungu, z którą musiałam się zderzyć, jest ewenementem nawet dla Koreańczyków. Rozmawiamy na temat mojej poprzedniej pracy i o tym, co chciałabym robić na właśnie co otrzymanym stanowisku. Mężczyzna, który będzie moim mentorem przez następne siedem lat, pyta, co jest dla mnie najważniejsze w życiu. Odpowiadam, że chciałabym umrzeć z delikatnym uśmiechem na twarzy.

 

Tradycyjny ślub

Bufiaste pantalony, lniana halka ze spódnicą na sprężynach, gorsecik, kolejna halka ze spódnicą wierzchnią, a na to haftowany kubraczek z szerokimi rękawami. To nie wszystko. Pracownica skansenu przynosi mi szatę ślubną, którą trzeba założyć dodatkowo na wierzch. Przez złączone dłonie przewiesza mi wyszywaną płachtę materiału, którą muszę prezentować w niewzruszonej pozycji przez następne dwie godziny.

W kok wpina mi długą szpilę, która po obu końcach podtrzymuje wstążki, spływające mi na piersi. Gumka pod brodą podtrzymuje zamocowany na czubku mojej głowy koszyczek. Na policzkach przylepione mam dwie czerwone kropki. Wpatruję się w lustro i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wyglądam jak napuszona kobra. W końcu rozpoczyna się ceremonia.

Wokół mnie tradycyjne koreańskie domki, na środku zastawiony jedzeniem stół, w tyle zespół, przygrywający na tradycyjnych koreańskich instrumentach. Na dziedziniec w lektyce niesionej przez czterech mężczyzn wkracza mój koreański mężczyzna. Kłaniając się w pas, ofiarowuje mojej mamie kaczkę. To prezent w zamian za moją rękę. Przez stół kłaniamy się sobie, bijąc czołem o ziemię.

Dwie kobiety obok podtrzymują mnie za łokcie i ramiona, bym była w stanie podnieść się z podłogi z jako taką gracją. Pijemy alkohol, kosztujemy kilku dań. Po godzinie przedstawienia wodzirej ogłasza nas mężem i żoną. Z trudem wciskam się do ciasnej karocy. Sześciu mężczyzn podnosi mnie i niesie za mężem do wioski, która ma być od tej pory moim nowym domem.

Anna Sawińska

Anna Sawińska mówi o sobie: „Nie czuję się już Polką. Nie czuję się też Koreanką. Mam dwa serca zawieszone gdzieś pomiędzy. Do żadnego miejsca nie należę już całkowicie”.

O tym, jak to jest żyć u boku Koreańczyka, przeczytać można we właśnie co wydanej książce jej autorstwa pt. „Za rękę z Koreańczykiem”.

Anna Sawińska, Korea Południowa

MP 4/2014

Polecamy też blog autorki pod tytułem „W Korei i nie tylko“: www.wkorei.blogspot.com