post-title Jacek Doliwa z Bratysławą w metryce

Jacek Doliwa z Bratysławą w metryce

Jacek Doliwa z Bratysławą w metryce

 WYWIAD MIESIĄCA 

Spotkanie z panem Jackiem Doliwą miało serdeczny charakter, nie zabrakło żartobliwych momentów, choć rozmawialiśmy o zagadnieniach bardzo ważnych dla słowackiej Polonii. Dopiero pod koniec rozmowy okazało się, że Słowacja w sercu nowego konsula RP w RS ma szczególne miejsce, tu bowiem się urodził i spędził wczesne dzieciństwo.

 

Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które deleguje konsulów na placówki dyplomatyczne, ma opracowane zadania strategiczne, dotyczące współpracy z Polonią, jednakże każdy konsul, jako opiekun Polonii, nadaje jej nieco innego charakteru. Jaka jest więc Pańska koncepcja, dotycząca współpracy ze słowacką Polonią?

Postaram się swoje doświadczenia, nabyte przez wiele lat pracy w MSZ, w departamentach związanych ze współpracą z Polonią, przekuć na czyny. Czy mi się to uda? Nie wiem. W Departamencie Współpracy z Polonią i Polakami za Granicą opracowywana jest strategia takiej współpracy, która później zatwierdzana jest w postaci przede wszystkim programu rządowego na kolejne lata.

Projekt nowego Programu na lata 2015-2020 po konsultacjach międzyresortowych obecnie znajduje się na etapie konsultacji ze środowiskami polonijnymi na całym świecie. Tekst projektu jest m.in. na stronie internetowej naszej ambasady. Zapraszam do zapoznania się z nim i zgłaszanie uwag i sugestii. Autorami zarysu takiego programu są pracownicy departamentu.

Czy, według Pana, koncepcja opracowana przez MSZ, jest skrojona na miarę słowackiej Polonii?

Taka koncepcja to po prostu pokazanie głównych kierunków, dotyczących współpracy MSZ z Polonią, a dla nas – pracowników ministerstwa – najważniejsze wytyczne. Naturalnie w tych głównych kierunkach trzeba wypracować takie sposoby działania, by odpowiadały one samym zainteresowanym, czyli w tym wypadku Polonii słowackiej. Nie da się przecież automatycznie stosować tych samych zasad dla różnych grup ludzi, bo – proszę mi wierzyć – każda Polonia, od Stanów Zjednoczonych, poprzez Lichtenstein, po Watykan, jest specyficzna, inna.

Na początku wydawało mi się, że na Słowacji będę mógł w dużej mierze wykorzystać doświadczenia, wyniesione z pracy na placówce w Chorwacji. Wydawało mi się, że problemy, dotyczące i jednej, i drugiej Polonii, będą zbliżone. Jednakże po rozmowach z przedstawicielami Klubu Polskiego dochodzę do przekonania, że to wcale nie jest takie proste, automatyczne przełożenie i wykorzystanie tych samych sposobów działania nie zawsze się sprawdza. Krótko mówiąc, bez kontaktu z państwem, bez informacji o tym, jakie są państwa oczekiwania, potrzeby, co państwa najbardziej nurtuje, praca konsula nie byłaby trafiona.

Naturalnie wszyscy zdajemy sobie sprawę, że wiele zależy od finansów, których zbyt dużo nie mamy, ale jestem przekonany, że i tak możemy opracować sensowny sposób działań, by, przy niewielkich środkach móc jednak pomagać, czyli współpracować ze środowiskiem słowackiej Polonii.

 

Przed przyjazdem do Bratysławy zapewne zapoznał się Pan z informacjami, dotyczącymi naszego środowiska. Jak słowacka Polonia jest postrzegana w Warszawie?

Nie wiem, do jakiego stopnia mogę być szczery? (śmiech)

 

Do bólu (śmiech).

Nie ma co ukrywać, że główna informacja to ta, dotycząca niewielkiej liczby osób polskiego pochodzenia czy Polaków w tym kraju, a druga dotyczy ich rozproszenia na obszarze całej Słowacji. I tu w pracy konsula pojawia się wyzwanie, jak dotrzeć do wszystkich.

Gdyby ta sama liczba Polaków zamieszkiwała tylko Bratysławę, tak jak to jest na przykład w dużej mierze na Węgrzech, gdzie Polonia skupia się głównie w Budapeszcie, to praca byłaby zupełnie inna. Byłby ułatwiony kontakt z państwem, a tak każdy wyjazd do Koszyc czy Preszowa to inwestycja czasowa, pochłaniająca dwa dni. Wie pani, często ma się większe oczekiwania niż możliwości.

 

Ma Pan na myśli oczekiwania Polonii czy konsula?

Oczekiwania MSZ, a ponieważ jestem jego reprezentantem, więc moje – konsula. Na podstawie z sprawozdań i notatek, z natury swej rzeczy ogólnych, oczekuje się, że tak a tak być powinno, a rzeczywistość jest bardziej skomplikowana.

To znaczy, że Pan się już tu na miejscu czymś rozczarował?

Nie, nie, broń Boże, jeszcze nie! (śmiech) I mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Te oczekiwania wypływają z tego, że posiadając suche informacje na temat organizacji XY, jej liczebności, zasadne wydają się pytania, dlaczego nie można zrobić jeszcze tego czy tamtego.

Ale będąc na miejscu, spotykając się z państwem, patrząc na mapę, obliczam odległości, które państwa dzielą od siebie, od stolicy. Mam tę świadomość, że część z państwa żyje w innych warunkach materialnych niż nasi rodacy, mieszkający na przykład w Wielkiej Brytanii. Dlaczego akurat ich wspomniałem?

Dlatego, że tam po kilku latach zakorzenienia się osiągają oni stabilność finansową. I wtedy rodzą się pomysły, by zrobić coś dla naszego kraju, środowiska polonijnego, dla dzieci, przygotować projekty, promujące polską kulturę. Łatwiej jest działać, kiedy ma się materialne zabezpieczenie.

Ale na Słowacji jesteśmy w trochę innej sytuacji. Mówię „jesteśmy”, bo utożsamiam się z państwem. Widzę to zabieganie, związane ze sprawami zawodowymi, i zdaję sobie sprawę, że muszą się państwo nagimnastykować, by znaleźć jeszcze czas na sprawy polonijne. Moje chapeau bas!

Wszystko więc trochę inaczej wygląda, kiedy patrzy się na to z odległości, a inaczej bezpośrednio na miejscu, kiedy się z państwem spotykam. Teraz rozumiem, dlaczego nie było natychmiastowej reakcji na przykład na mój e-mail, nabieram pewnego dystansu i zaczynam państwa rozumieć. Jestem tu krótko, dwa miesiące i mam świadomość, że pewnie za rok wszystko będę postrzegał inaczej, a jeszcze inaczej za cztery lata. Nie chciałbym sobie wyrabiać opinii pochopnie.

 

Z pewnością nie uda się zmniejszyć odległości geograficznych, jakie widzi więc Pan możliwości, by tę rozproszoną Polonię bardziej zintegrować?

Nie mam jakiegoś panaceum. Chciałbym, jeżeli to jest w ogóle możliwe, żeby pojawiały się idee niestandardowe. Mam świadomość, że wszystko wymaga dużo energii, środków finansowych. Ale najpierw musi powstać pomysł, a być może później wspólnymi siłami da się go zrealizować.

Jaki pomysł? Proszę mnie nie pytać, bo nie wiem. Może polskie dni w którejś miejscowości? Powiem krótko: niekoniecznie standardowe oklepane projekty, pójście po linii najmniejszego oporu, czyli np. chóry polonijne, zespoły folklorystyczne, standardowo przebrane w stroje krakowskie, od Irkucka w Rosji po Kurytybę w Brazylii.

 

My nie mamy takich zespołów.

Wiem (śmiech), ale bywały w innych krajach, w których pracowałem.

 

Jesteśmy więc niestandardowi (śmiech).

Ma pani rację (śmiech).

A jakie przedsięwzięcia Pana najbardziej interesują?

Moim hobby jest wszystko to, co związane z militariami. Uwielbiam zloty pojazdów opancerzonych, oglądanie jadących czołgów wyzwala we mnie wręcz euforię! Ale to taka osobista pasja. Oczywiście nie chcę, żeby to zabrzmiało, że się odżegnuję od standardowych projektów polonijnych. Nie, nie, ale nie ukrywam, że jestem nimi trochę przesycony. Bo jak reagować, kiedy po raz setny słyszy się „Hej, przeleciał ptaszek“, „Płynie Wisła, płynie“?

 

Wiemy, że dla MSZ priorytetowe są działania, które promują Polskę w kraju zamieszkania. A jak postrzegane jest szkolnictwo?

Z pewnością będzie to stałym leitmotivem, oświata zawsze będzie ważna.

 

W Bratysławie swoje dziesięciolecie w tym roku obchodził Szkolny Punkt Konsultacyjny przy ambasadzie RP, w ramach organizacji polonijnych działają szkółki polonijne: Klub Polski od 15 lat prowadzi taką w Nitrze, stowarzyszenie „Polonus” od kilku lat w Żylinie. Jak ważne są one dla opiekuna Polonii, którym jest MSZ?

Niezależnie od głosów, które mogą mówić, że to gra niewarta świeczki, że są to wysiłki niewspółmierne do efektów, będę się starał wspierać tego typu przedsięwzięcia. Może i jest w tym trochę racji, ponieważ mało dzieci uczęszcza na tego typu zajęcia, ale przecież trzeba wziąć pod uwagę rozproszenie i faktyczną sytuację Polaków na Słowacji.

Takie zajęcia to przecież nie tylko nauka języka polskiego, ale poznawanie siebie nawzajem, swoiste lekcje kultury, geografii, historii czy nawet religii. To wszystko razem sprawia, iż będę miał pełne poparcie w MSZ, by wspierać tego typu projekty.

 

A jak postrzegana jest przez MSZ prasa polonijna, która – w przypadku rozproszonych po całej Słowacji Polaków – często jest jedynym łącznikiem?

Często spotykam się z opiniami, że media w formie papierowej są passé.

Pan też jest tego zdania?

Nie, ja wyjątkowo nie. Jestem człowiekiem starej daty, lubię szeleszczący papier. Nie za bardzo lubię czytać gazety czy książki w postaci elektronicznej. I zdaję sobie sprawę z tego, że są osoby, które nie to, że nie lubią komputerów, ale nie potrafią ich obsługiwać.

Spotykam przy okienku w konsulacie takie osoby, łaknące słowa polskiego, które – nie czarujmy się – nie czytają i nie będą czytały niczego w Internecie. Dlatego jestem zdania, że potrzebne są i papierowe, i elektroniczne środki masowego przekazu w języku polskim i o Polsce, adresowane do Polonii.

 

A jak ocenia Pan „Monitor Polonijny“?

Muszę przyznać, że przydały mi się numery pisma z ubiegłego roku, kiedy chciałem sprawdzić, jak coś wyglądało właśnie rok temu. Odpowiedź na nurtujące mnie pytanie znalazłem szybciej w „Monitorze“ niż w dokumentach, którymi dysponuje konsulat. Do tej pory zdążyłem przejrzeć tylko parę numerów pisma. Być może się mylę, może ta uwaga nie powinna być adresowana właśnie do tego medium, ale –  moim zdaniem – pismo wzbogaciłyby strony adresowane do słowackich polonofilów. Może mogłaby to być jakaś wkładka?

 

Przez kilka lat na łamach „Monitora“ publikowaliśmy w rubryce „Polska oczami słowackich dziennikarzy“ artykuły adresowane właśnie do Słowaków. Być może pojawią się znów jakieś ciekawe pomysły, którymi moglibyśmy ich znów zainteresować. Ale wracając do zagadnienia, czy lepsze są  media w wersji elektronicznej, czy papierowej, to poza wspomnianymi przez Pana naszymi odbiorcami, którzy komputerów nie obsługują, na uwagę zasługuje też fakt, że kilka lat temu w Ameryce tygodnik Newsweek przestał wychodzić w wersji papierowej, ukazywał się tylko w Internecie, niedawno jednak powrócił do wersji drukowanej.

Przez MSZ media elektroniczne postrzegane są jako te bardziej ekspansywne. Mam nadzieję, że kiedyś nastąpi renesans, powrót do gazety czy czasopisma drukowanego.

 

Klub Polski, który właśnie w tym roku świętuje 20-lecie, nie posiada w Bratysławie swojej siedziby. Nawet gdyby mu się udało pozyskać odpowiedni lokal, rodzi się obawa, czy będzie go w stanie utrzymać. Czy i w jaki sposób może tu być pomocny konsul?

Mam świadomość tego, że działalność bez własnej siedziby jest dosyć kłopotliwa. Posiadanie lokalu powoduje, że można spotykać się częściej, nawet tylko po to, by wspólnie napić się herbaty i porozmawiać. Obserwowałem działania Polonii w Chorwacji i widziałem, że dzięki temu, iż posiada siedzibę, pracowała efektywniej.

Owszem rozumiem, że kwestie finansowe to poważny problem, ale gdyby jednak na horyzoncie pojawiła się możliwość wynajmu sali, pomieszczeń, już nie mówię o domu, daj Boże, to oczywiście oprócz werbalnego, pisemnego wsparcia, mogą państwo liczyć na pomoc, na przykład w kwestii wyposażenia lokalu.

Czego Pan życzy 20-letniemu Klubowi Polskiemu?

Życzę Klubowi, by otwierał nowe oddziały w różnych regionach Słowacji i by działały one prężnie. Życzę też ciekawych, chwytliwych pomysłów, którymi zachwycą państwo również Słowaków. No i przede wszystkim życzę wytrwałości.

 

Dziękujemy. Na koniec zapytam o wrażenia po przeprowadzce do Bratysławy –  już Pan się tu zadomowił? Przyjechał Pan z rodziną?

Przyjechałem z małżonką. Niestety, do tej pory nie było czasu, by pochodzić po mieście. Chyba dwa razy byłem w centrum, ale były to raczej wyjścia służbowe. Weekendy też do tej pory były robocze. Mam nadzieję, że w końcu znajdę czas, by pospacerować po rodzinnym mieście.

 

Rodzinnym?

Tak, bo ja się tu urodziłem.

 

Jak to się stało?

Moi rodzice pracowali w Ośrodku Informacji i Kultury Polskiej w Bratysławie, który mieścił się w tym samym miejscu, co dziś Instytut Polski. Pamiętam ten ośrodek  i wszystkie filmy, które tam jako pięciolatek oglądałem, chociażby „Króla Maciusia I“. Tak, tak, swój pierwszy w życiu kolorowy film oglądałem w Bratysławie!

Metryka wędruje z człowiekiem przez całe życie, a z Panem Bratysława właśnie!

W związku z wiekiem pewnie to będzie moja ostatnia placówka dyplomatyczna, na którą zostałem wysłany, więc w pewnym senesie koło się zamyka – tu się urodziłem i tu powracam.

 

To pewnie pierwsze słowa wypowiadał Pan po słowacku?

Rodzice rozmawiali ze mną po polsku, ale chodziłem do przedszkola, gdzie oczywiście z rówieśnikami dogadywałem się po słowacku. No i pamiętam pierwszy telewizor – Atos, w którym oglądałem filmy słowackie. Pamiętam też, jak bardzo przeżywałem „śmierć” swojego sąsiada, pana Valacha, znanego w latach 50. aktora, który… umierał na ekranie.

Bardzo płakałem z tego powodu, no bo przecież na ekranie, na moich oczach umierał mój sąsiad! (śmiech). Po powrocie do Polski jeszcze długo używałem słowackich słów. Moim ulubionym do dziś jest tričko. Człowiek coraz częściej wraca wspomnieniami do czasów dzieciństwa, cieszę się, że mogę je konfrontować na miejscu w Bratysławie.

Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: Stano Stehlik

MP 11-12/2014