post-title Do Krakowa przez Krym, Bajkał i Spitsbergen

Do Krakowa przez Krym, Bajkał i Spitsbergen

Do Krakowa przez Krym, Bajkał i Spitsbergen

 ROZSIANI PO POLSCE 

Bratysławę od Krakowa dzieli 300 kilometrów, ale moja wielka przygoda z Polską rozpoczęła się na Krymie podczas kartowania geologicznego w 2000 roku. Byłem wtedy na studiach doktoranckich. Na naszą uczelnię dotarło zaproszenie z krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej na organizowany przez nią kurs. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ta długa podróż w efekcie zaprowadzi mnie do… pobliskiego Krakowa.

 

Kursowanie – kartowanie

Z polskimi kolegami spotkaliśmy się we Lwowie, skąd wyruszyliśmy dalej. Bardzo się polubiliśmy, nic więc dziwnego, że nasza współpraca zaowocowała licznymi wzajemnymi wizytami w Bratysławie i Krakowie. Polscy studenci są bardziej aktywni niż my. Nie trzeba było długo czekać, by zorganizowali kolejne wyjazdy, w których brałem udział: nad Bajkał oraz na Spitsbergen, gdzie poznałem Agatę, studentkę AGH i swoją przyszłą żonę. Dziki teren, surowa natura sprzyjały nawiązywaniu znajomości na całe życie.

Po powrocie do swoich domów najpierw kursowaliśmy między Polską a Słowacją, a potem moja już żona podjęła pracę w Bratysławie. Kiedy od polskich znajomych, tych z wyjazdów studenckich, dowiedziałem się, że Katedra Złóż Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie poszukuje pracownika, aplikowałem na to miejsce. Zatrudniono mnie tam, więc przeprowadziliśmy się do Polski

 

Nie tylko smak zupy owocowej

Moja pierwsza wizyta w Polsce sięga jeszcze czasów głębokiej komuny, kiedy wyjechałem na kolonie letnie w okolice Jastrzębia Zdroju. Wówczas zwiedziłem Ustroń, Wisłę, Bielsko-Białą oraz Katowice. Największe wrażenie zrobiły na mnie Katowice. Proszę nie mieć mi tego za złe, ale jak inaczej mogłem reagować, jak nie zdziwieniem, pomieszanym z niesmakiem, kiedy ja – dziecko kochające góry i naturę – zostałem wywieziony do serca polskiego przemysłu, gdzie królowały kopalnie, zakłady przemysłowe, obszarpane i brudne budynki.

Po latach widzę tam olbrzymie zmiany i to, jak dawne brudne centrum przemysłu zmienia się w nowoczesne miasto. Z wrażeń negatywnych wymienię jeszcze zupy owocowe, zaś z pozytywnych kasety magnetofonowe zespołów metalowych, których wówczas nie dało się kupić na Słowacji, a które tu były dostępne na każdym bazarku. No i oczywiście krówki!

Polska w różnych odsłonach

Jak już wspominałem, wraz ze studentami geologii brałem udział w kursie kartowania geologicznego na Krymie. W drodze powrotnej do Lwowa wylądowałem w pociągu z grupą polskich studentów, którzy mnie namówili, bym zmienił kurs i nie wracał od razu na Słowację, ale pojechał z nimi do Polski. W ten sposób dotarłem do królewskiego miasta Kraków, które mi zaimponowało! Zabytki, takie jak zamek na Wawelu, Stare Miasto z dużym rynkiem, niezliczona liczba knajpek na każdym kroku (niestety, ceny wtedy były wysokie). I ludzie – wszędzie byli ludzie!

Potem zaliczyłem jeszcze kilka innych miejsc – Zakopane i okolice, Bełchatów, a także miejscowości pod Krakowem. Co mnie zaskoczyło? Olbrzymie domy na Podhalu. Po co ludziom takie duże domy? Potem zrozumiałem, że budowane są z myślą o turystach. No i korki. Gigantyczne sznury samochodów na jednopasmówce do Krakowa. Od tamtej pory sporo się zmieniło (chociażby różnice w cenach się wyrównały), ale korki pozostały.

Moja specyficzna praca pozwala mi na szczegółowe poznanie Polski i obserwowanie zmian, które najbardziej widoczne są w okolicach dużych miast, stref ekonomicznych oraz miejscowości turystycznych. Wszędzie jak grzyby po deszczu wyrastają nowe osiedla, pojawiają się nowoczesne budynki i drogi. Od mojej pierwszej „dorosłej“ wizyty, czyli od 2000 roku, Polska zmieniła się nie do poznania, choć oczywiście jest jeszcze kilka miejsc, gdzie diabeł mówi dobranoc. Gdzie? W miejscowości Miedzianka w Rudawach Janowickich czy niektórych miejscowościach na Dolnym Śląsku.

 

Pożeracz agatów

Pracę geologa wiążę z pracą naukową: najpierw na Uniwersytecie Komeńskiego w Bratysławie, gdzie pracowałem po studiach, z małą przerwą na budowę tunelu Sitina, aż do przeprowadzki do Polski. Warunki pracy na uczelniach w ramach byłego bloku postkomunistycznego zbytnio się nie różnią: te same kłopoty, te same wyzwania.

Jedyna różnica to taka, że polscy naukowcy są raczej samotnikami lub pracują w małych grupkach  i muszą odpracować określoną liczbę godzin ze studentami, co na Słowacji byłoby odebrane jako pewne ograniczenie wolności naukowca, który sam decyduje, w jakim stopniu chce się poświęcić pracy dydaktycznej. Praca naukowa nie zależy od narodowości czy pochodzenia, ale od predyspozycji danego człowieka i jego charakteru. Na mojej polskiej uczelni mamy kilku obcokrajowców, między innymi z Wietnamu.

Nasza obecność na pewno trochę bawi polskich kolegów i studentów, choćby ze względu na różne lapsusy językowe. Pamiętam przygodę z Maroka, kiedy podczas zbierania agatów, poinformowałem kolegów, że pójdę je pozrieť, co zostało zrozumiane, jako pożreć, więc do dziś śmieją się ze mnie, że agaty pożeram na śniadanie. Ale o wpadki językowe między tak bliskimi sobie językami nietrudno, szczególnie gdy człowiek uczy się języka nie na kursie, ale sam, poprzez słuchanie, rozmawianie i czytanie – jak ja.

 

Halušky kontra bigos

Z racji tego, że jestem Słowakiem i mam kontakty z bratysławską uczelnią, często organizuję dla polskich studentów wyjazdy do mojego kraju. Wielu z nich zakochuje się w Słowacji, co potem skutkuje tym, że chcąc odwiedzić swoją ojczyznę, zbieram od nich zamówienia na ulubione przysmaki, na przykład kofolę, i przywożę je im.

Rozumiem to, bo i ja mam swoje ulubione smaki w Polsce. Szczególnie zasmakowały mi żurek, barszcz z krokietami – ale tylko w wersji domowej! Polacy pieką pyszne serniki na różne sposoby. Niestety, nie mogę się przyzwyczaić do bigosu czy gulaszu w wersji polskiej, czyli na gęsto. Z kuchni słowackiej najbardziej lubię bryndzové halušky, które przygotowuję u nas w domu ja. Nie tylko dla siebie, ale i dla żony, która polubiła to danie w odróżnieniu od reszty rodziny. W Polsce zachwycam się imponującymi szynkami różnych rodzajów. Tylko salami są lepsze na Słowacji.

 

Tęsknota za… ciszą

Jak to w życiu bywa, za granicą znajdzie człowieka tęsknota za domem, zastanawia się, czy wrócić do swojego kraju i zadaje sobie pytanie, co tutaj robi. Przyznaję, że i ja coś takiego przeżyłem. Na szczęście do domu nie jest tak daleko, by nie móc wyskoczyć i odsapnąć od zgiełku dużego miasta, jakim jest Kraków. Najchętniej odpoczywam w cichych zakątkach Tatr Niskich. Bo czasami brakuje mi tej słowackiej ciszy i spokoju. Słowacja – wiadomo – to mały kraj, a cisza i spokój, które tu można spotkać, w Polsce są trudno osiągalne. Szczególnie w życiu codziennym. Jest jeszcze jedna sprawa, którą bym chciał w Polsce zmienić, gdybym miał na to wpływ. Korki! Zakorkowanie samochodami miast powoduje, że żyjemy smogu. No i  zmieniłbym podejście ludzi do rozwiązywania problemów. Zbyt często spotykam się z podejściem „jakoś było i jakoś to będzie”. Zbyt rzadko sięga się tu po sprawdzone rozwiązania, a stawia raczej na rozwiązywanie problemów „po swojemu“. I widać to na każdym kroku. Do tego też chyba nigdy się nie przyzwyczaję.

 

Rodzina polska i słowacka

Pierwsze spotkanie z moją polską rodziną to było zderzenie się z rzeczywistością – szczególnie dla przyszłych teściów, którzy wysłali córkę, studentkę AGH na kraniec świata, a ona wróciła do domu po dwóch miesiącach z zarośniętym obcym „niedźwiedziem”. Na pewno był to szok dla nich, ale mimo wszystko przyjęli mnie bardzo ciepło. Dziś z uśmiechem wspominamy tamten dzień.

Z kolei słowacka rodzina moją przeprowadzkę do Polski przyjęła bez zbędnych emocji. Już dawno się przyzwyczaili, że co chwilę gdzieś mnie niesie, bo nie mogę długo usiedzieć na jednym miejscu. Od kiedy mieszkam w Krakowie, rodzina odwiedza mnie systematycznie i zawsze przy tej okazji ojciec wspomina swoją pierwszą wizytę w Polsce – doszło do niej, kiedy pracował w kopalni węgla w Ostrawie. Po 30 latach powrócił w te same miejsca.

Jaroslav Prsek, Kraków

MP 7-8/2020