Laska, którą przyciągnęła láska

„Po co ty tam jedziesz? Jeszcze się zakochasz!“ – złościła się mama, kiedy rozpromieniona zaczęłam organizować swój pierwszy wyjazd do Bratysławy na zaproszenie chłopaka, którego poznałam na obozie międzynarodowym w Hamburgu. Pojechałam. I zakochałam się. Tak, jak przewidywała mama. Nie była zadowolona.

Kiedy po jakimś czasie zdecydowałam się wyjść za mąż, zaczęły się trudne rozmowy z mamą. „Co ty tam będziesz robić? Po co ci były studia? Będziesz nikim! Słowacja?! To dziura! Jeśli emigrować, to na Zachód, za lepszym życiem, ale nie na Słowację! Zwariowałaś???“ – złościła się. Jej słowa wisiały nade mną jak jakieś fatum, a potem powracały jak bumerang. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego maluje moją przyszłość i mój świat w tak czarnych kolorach.

 

Nigdy nie mów nigdy

Te czarne kolory miały być kontrastem dla pięknej Polski. Właściwie ta Polska mogłaby się bronić sama, bo przecież jest piękna, ale mama jej pomagała. Tak jak na przykład wtedy, gdy jechaliśmy z mamą i tatą nad morze. Byłam dzieckiem, ale to jedno zdanie, które wypowiedziała mama w czasie długiej podróży, zapamiętałam. Bo któregoś razu przed nami na drodze do naszego ośrodka wypoczynkowego pojawiła się Škoda z Czechosłowacji. „Zobacz, dziecko, jak oni w tej Czechosłowacji mają okropnie. Nie mają dostępu do morza i by się nim cieszyć, muszą jeździć za granicę, na przykład do nas“ – powiedziała.

Jako pięciolatka pierwszy raz pomyślałam, że szczęściem może być miejsce, gdzie się człowiek urodził. Czułam, że jestem szczęściarą. Wtedy przeszło mi też przez myśl, że nigdy nie chciałabym mieszkać w kraju bez dostępu do morza, bo ja morze kocham! Kilkanaście lat później zaczęłam odkrywać uroki innych miejsc na ziemi, ale wtedy wkraczała mama, która argumentowała za Polską.

 

Po dobroci

Czasami próbowała po dobroci. Uciekała się do różnych forteli, by mnie zniechęcić do ewentualnego wyjazdu, zachwalając na przykład tego czy innego chłopaka, z którym mogłabym sobie ułożyć życie w Polsce. „Bo Polska to wspaniały kraj!“ – mówiła. Widząc jednak, że tego Słowaka powinna traktować poważnie, wymyślała, co mógłby on robić we Wrocławiu, gdy już tu zamieszka. „Założy hurtownię“ – rzekła któregoś razu bardzo zadowolona ze swojego pomysłu. Tej wersji trzymała się przez lata, choć życie toczyło się swoimi torami.

„Dziecko, zobacz, jak ty masz wspaniale! Masz pracę niedaleko domu, nigdzie nie musisz dojeżdżać“ – nie dawała za wygraną. Ale kiedy oznajmiłam, że właśnie złożyłam wypowiedź, posmutniała. Wiedziałam, że niedługo przyjdzie z nowymi pomysłami, jak mnie zatrzymać w domu przy ulicy Poznańskiej, skąd miałam tak blisko do pracy. Chodziłam pieszo do szkoły, tak jak w dzieciństwie, kiedy byłam uczennicą, a potem to ja uczyłam dzieci.

 

„Projekt“ się nie powiódł

No nie wyszło to. Cały „projekt“ się nie powiódł. Czyżby mama miała rację? Muszę wracać do Polski. Tylko co ja tam będę robić? Wrócę na przysłowiowe stare śmieci, na Poznańską. Tylko czy mnie tam zechcą? Czy ja jeszcze potrafię uczyć? Przez 30 lat chyba zmieniły się sposoby nauczania w Polsce? Panika. No, ale może jeszcze jakoś uda mi się wskoczyć do tego rozpędzonego pociągu…

Owszem, w Bratysławie kilka lat uczyłam języka polskiego dzieci z rodzin polsko-słowackich, ale potem, z uwagi na natłok innych zajęć, przestałam. Mogłam jeszcze podjąć pracę w nowo otwartej Szkole Polskiej, ale miałam tyle innych świetnych wyzwań. Pochłonęła mnie praca dziennikarska. Najpierw w słowackich mediach. To było adrenalina!

A przy okazji ekscytujące spotkania! Na przykład wtedy, gdy jechałam przez całą Polskę, do Gdańska na obchody 20-lecia porozumień sierpniowych, a wcześniej na wywiad z Wałęsą! Albo wtedy, gdy miałam umówiony wywiad z premierem Buzkiem, ale zamiast tego ślęczałam na sejmowych korytarzach, bo właśnie rozsypała się ówczesna koalicja rządowa.

Były też wywiady z prezydentami – najpierw Kwaśniewskim, potem Kaczyńskim. A za chwilę stałam w tłumie żegnających prezydenta Kaczyńskiego i inne ofiary katastrofy smoleńskiej. Byłam tam ja – Polka z Bratysławy. Polka, która miała opisać słowackim czytelnikom dziennika SME, co czują moi rodacy. Jak żyją, jak myślą. Wyzwanie, ale i przywilej.

Potem czasami przywoziłam mamie te artykuły prasowe, wtedy jeszcze w wersji papierowej. Brała je do pracy, by pokazać innym, że oto jej córka przeprowadzała wywiad z tym czy innym politykiem. Ale i tak po dwóch dniach pobytu we Wrocławiu padało pytanie: „To kiedy wracacie do Polski?“.

 

U siebie, czyli gdzie?

Na Słowacji nie odwiedzała nas często, jakby zależało jej na tym, by nie legitymizować mojej przeprowadzki do tego kraju. Ale kiedy już się zdecydowała na odwiedziny, spędzałyśmy razem naprawdę wspaniałe dni. I tylko czasami dawała upust temu, co ją w środku gryzło. „W Polsce miałabyś lepiej, lepiej byś zarabiała i byłabyś u siebie“ – mówiła. Przekonywałam ją, że jestem u siebie.

Czasami wydawało się, że to widzi i rozumie, jak wtedy, gdy przyjechała na organizowany przeze mnie i współpracowników z Klubu Polskiego Bal Polski w Bratysławie. „Przyjadę i będę cię trzymała za rękę, gdy będziesz witać gości“ – żartowała. Przyjechała. Nie, nie trzymała mnie za rękę, ale bacznie obserwowała, jak sobie poczynam wśród dwustu gości wydarzenia, wśród których był nawet słowacki premier Mikulaš Dzurinda. Była wtedy dumna? Była. Przecież nie mogło być inaczej.

 

Praca marzeń

Kiedy opowiadałam jej, że lubię swoją teściową – słowacystkę, którą często odwiedzam, bo uczy mnie języka słowackiego i robi mi dyktanda, chyba była trochę zazdrosna. „No, bodajby była niezadowolona, przecież ona ma świetną synową!“ –  reagowała. A może to nie wynikało z zazdrości, tyko z niezrozumienia, po co mi ten słowacki…

Nic dziwnego więc, że kiedy któregoś dnia powiedziałam jej przez telefon, że ambasador zaproponował mi pracę w ambasadzie, zareagowała entuzjastycznie: „To jest to! Praca marzeń!“. Ale ja tej pracy nie przyjęłam. Była niepocieszona. Absolutnie nie rozumiała, dlaczego odrzuciłam tak świetną propozycję. A ja dorastałam do moich kolejnych wyzwań dziennikarskich. To, że stanęłam na czele jedynego czasopisma polskojęzycznego na Słowacji, nie wiem, czy zauważyła.

Ale prowadzenie audycji radiowych czy przygotowywanie programów telewizyjnych o Polonii w słowackich mediach na pewno by na niej zrobiło wrażenie. I na pewno by się włączyła w pisanie tekstów do piosenek. Lubiła przecież wiersze, rymowanki, zawsze to jej szło świetnie. Na pewno by chciała tworzyć razem ze mną. A potem na tych koncertach, kiedy te moje piosenki śpiewają i Polacy, i Słowacy, pewnie by ich słuchała dumna. Dumna ze mnie i tego zięcia – kompozytora – co hurtowni nie chciał we Wrocławiu otwierać.

Jej dedykuję swoje sukcesy, wyróżnienia, medale czy dyplomy, które za granicą smakują inaczej niż w kraju, bo są zyskane pomimo wszystko. Wierzę, że na niej, gdziekolwiek jest, robią ogromne wrażenie. Nawet taki drobiazg, jak udział w popularnym słowackim programie telewizyjnym, w którym trzeba było się pochwalić jakimś daniem lub wypiekiem. Przygotowałam wówczas polski sernik według przepisu mamy oczywiście. Do dziś wielu moich słowackich znajomych piecze go według tej właśnie receptury.

 

Wrocław czy Bratysława?

Kończę czytać „Chłopki“ Joanny Kuciel-Frydryszak. Widzę na stronach tej książki moją mamę, która przyszła na świat we wrześniu 1939 r., na wsi w centralnej Polsce. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, z jak innego świata pochodziła i ile ją to kosztowało, by dotrzeć do swojej Ziemi Obiecanej, którą stał się Wrocław. Za lepszym życiem.

Uświadomiłam sobie, że mama w moich oczach była miastową kobietą. Innej nie znałam. Nigdy nie myślałam o niej inaczej, w innych kategoriach. A ta wieś? Bardzo rzadko jeździliśmy w jej rodzinne strony. Jakby tę wieś chciała wyprzeć ze swojej przeszłości. Może obawiała się, że ja się zachowam podobnie? Że i ja wyprę z mojej tożsamości Polskę, by upodobnić się do nowego otoczenia w nowym kraju?

Może nie chciała, bym opuszczała raj, jakim dla niej był Wrocław, do którego musiała przejść długą drogę za lepszym życiem? Ale to był jej raj. Gdzie jest ten mój? Wrocław? Bratysława? Część życia tam, ale większa już tu. I choć tyle czasu tu, to jednak wciąż się o mnie ta Polska upomina. Jak mama.

 

Farby, których używała mama

Idę ulicą Poznańską. Czy jeszcze ktoś z tych nauczycieli, z którymi pracowałam ponad 30 lat temu, nadal tu pracuje? Czy mnie poznają? Czy ja rozpoznam ich? Czy mnie przyjmą? Dokumenty mam. A może już nie mówię dosyć dobrze po polsku? Pewnie mam lekkie naleciałości, jak każdy, kto emigruje. Czuję się niepewnie. Jeszcze nie tak dawno żegnało mnie grono pedagogiczne z ulicy Poznańskiej, życząc wszystkiego dobrego na nowej drodze życia.

„Taką laskę zyskał jakiś chłopak ze Słowacji, ten to ma szczęście!“ – mówili. Laska jedzie za swoją láską (słow. laska pl. ‘miłość) – śmiałam się wtedy. Pamiętam dzień, kiedy ostatni raz wracałam z pracy. Najpierw łzy w oczach moich uczniów, potem łzy w moich oczach. I ostatnia laurka od Andżeliki i Andżelinki „Ta księżniczka to pani“ – mówiły. Szłam potem ulicą Poznańską, roniąc łzy, których nie miałam jak wycierać, bo w ręce kwiaty, a pod pachą komplet talerzy, na które poskładali się w prezencie koledzy nauczyciele.

Na odchodne, do nowego domu. Trzydzieści lat mi te talerze służyły, a teraz wróciły ze mną. Co czuję? Żal, że to nie wyszło? Że tyle czasu zmarnowałam? Że mama miała rację? Przestrzegała. Mogłam jej posłuchać. Może bym mieszkała na Poznańskiej. Miałabym blisko do pracy. To ja bym robiła dyktanda, a nie poddawała się tym słowackim…. Byłoby prosto, znajomo. Bezpiecznie.

Otwieram oczy. Jestem u siebie. Na Słowacji. I nadal śnię po polsku, czasami w kolorach, których używała mama.

Małgorzata Wojcieszyńska

 

Tekst bierze udział w Konkursie o Nagrodę Marszałka Senatu RP dla dziennikarzy polskich i polonijnych pt. „Polska tożsamość na emigracji. Między integracją a pamięcią”.  Celem konkursu jest pokazanie, jak Polonia i Polacy za granicą zachowują swoją kulturę, tradycję i język, a także jak promują polskość poza granicami Polski, a jednocześnie stają się istotną częścią lokalnych społeczności.