post-title One man show Steffena Möllera

One man show Steffena Möllera

One man show Steffena Möllera

 WYWIAD MIESIĄCA 

Znany jest z programu „Europa da się lubić“, roli Stefena Müllera w serialu „M jak miłość“ oraz z pierwszej edycji programu TVP2 „Załóż się“, którego prowadzącym był od września do grudnia 2005.

Steffen Möller wydał dwie płyty ze swoimi występami: „Niemiec na Młocinach” i „E, tam, Unia!”, a ponadto jest autorem książki „Polska da się lubić”, która została także wydana po niemiecku pod tytułem „Viva Polonia”. W Polsce mieszka od 1994 roku. Nam udało się z nim porozmawiać w  Wiedniu, dokąd przyjechał promować swoją książkę oraz prowadzić „Bal Wiosny“.

 

Występował Pan w programie „Europa da się lubić“ jako jeden z obcokrajowców mieszkających w Polsce. Jest już Pan poniekąd znawcą Polaków. Jacy jesteśmy według Pana?

Polacy uważają siebie za pesymistów, co ilustrują dowcipy, które sami o sobie opowiadają. Na przykład taki: „Nas nic dobrego nie czeka, bo i tak przyjadą po nas i wywiozą na Sybir“ – mówi jeden Polak, a drugi na to: „Wywiozą? Co ty gadasz? Na piechotę będziemy musieli iść“.

 

A Pan uważa Polaków za pesymistów?

Raczej nie. Na przykład po masowych atakach terrorystycznych wszyscy na świecie odwoływali przeloty do miejsc zagrożenia. A Polacy? Oni odwiedzali te kraje. Większość z nich twierdzi, że Al Kaida nawet nie wie, gdzie Polska leży na mapie. Na Zachodzie ludzie są strasznie tchórzliwi, boją się wszystkiego, np. ptasiej grypy.

Moja mama w Niemczech kupowała drogie leki, aby przypadkowo nie zarazić się tą chorobą, a w Warszawie ludzie nadal karmili gołębie, uważając, że ptasia grypa ich nie dotyczy, że jest gdzie indziej.

 

Pan to uważa za przejaw głupoty?

Na Zachodzie uważają to za lekkomyślność. Według mnie to dystans. Tu pasuje jeszcze jedno określenie – słowo, które uwielbiam: „olewanie“.

 

Pan też już „olewa“?

Nadal zbyt rzadko.

Jak jeszcze postrzega Pan Polaków?

Obserwuję w nich sadomasochizm. Kiedy usiądzie czterech Polaków, to zawsze będą narzekać na swój kraj. Sytuacja się jednak zmieni, kiedy pojawi się jeden obcokrajowiec. Wtedy wszyscy staną w obronie swojego kraju. Ale może to taki refleks w każdym narodzie?

 

Czego nauczył się Pan od Polaków?

Trochę dystansu. Poza tym od kiedy mieszkam w Polsce staram się być większym gentelmanem. Już nie wybiegam pierwszy z windy, ale ustępuję pierwszeństwa wszystkim kobietom.

 

Niemcy nie są gentelmanami?

Polacy rzeczywiście mają gest – przynoszą kobietom kwiaty, prawią komplementy. Niemcy czy Anglicy tego nie potrafią, bo w naszych krajach jest to odbierane jako molestowanie seksualne. Niemcy dzielą rachunek na pół z kobietą.

 

Tu dotykamy kolejnego stereotypu: czy Niemiec to skąpiec?

Polacy też bywają skąpi, ale w inny sposób. Kiedyś podróżowałem z pewną Polką z Rzeszowa do Hamburga. Po 3 godzinach zaproponowałem, abyśmy zatrzymali się w zajeździe, by coś zjeść. Usłyszałem wówczas, że tam jest zbyt drogo.

A kiedy po 8 godzinach podróży chciałem odpocząć w motelu, to dowiedziałem się, że jestem mięczakiem, bo jej tata kiedyś jechał do Paryża bez przerwy 30 godzin. A więc u Polaków też przejawia się skąpstwo, ale w innych sytuacjach.

 

Która koszula obecnie jest bliższa Pana ciału?

Już nie jestem ani Niemcem, ani Polakiem Jestem gdzieś pomiędzy. Najlepiej czuję się w pociągu między Warszawą a Berlinem.

 

Czytałam, że w którymś z wywiadów określił Pan Polaków jako naród idealny, ponieważ w Pańskim odczuciu są oni mieszanką Niemców i Włochów.

Polacy czują przynależność do Europy Zachodniej, ale z drugiej strony nie przeszkadza im bałagan. Na osiedlach każdy maluje garaż w innym kolorze. Mają duży temperament, potrafią improwizować, bawić się, podrywać.

 

Panu to się podoba?

Podziwiam to i nadal się uczę.

 

Był Pan na typowym polskim wiejskim weselu?

Na nie jednym.

 

I co?

Mój kolega Anglik spuentował to w ten sposób: „W sobotę byłem na polskim weselu, w niedzielę myślałem, że umieram, potem byłem na poprawinach, a w poniedziałek żałowałem, że w niedzielę nie umarłem“.

 

Rozumiem, że Pan przeżył coś podobnego?

Mój rekord wyniósł 11 kieliszków.

Czy można powiedzieć, że Polska dała Panu szansę samorealizacji, której nigdy by Pan nie miał w Niemczech?

Oj, to jest śmiała teoria. Być może w Niemczech byłbym już prezydentem? W zależności od otoczenia, kraju człowiek rozwija różne swoje talenty. A może, gdybym mieszkał w Niemczech, nie byłbym kabareciarzem?

 

Chciałby Pan być prezydentem?

Nie.

 

Marzył Pan wcześniej o karierze scenicznej, kabaretowej?

Lubię obserwować rzeczywistość i z dystansem o niej opowiadać. Już w szkole średniej występowałem na scenie w one man show. Ale we własnym kraju człowiek ma mniej dystansu, bardziej się denerwuje, a mieszkając za granicą łatwiej komentować pewne sprawy. Pani pewnie zna to z własnego doświadczenia, skoro mieszka pani na Słowacji.

 

Tak. Skąd Pan czerpie inspiracje do przedstawień kabaretowych?

W Polsce wystarczy być obcokrajowcem i to jest ciekawy materiał kabaretowy. Polacy nie wierzą, że ktoś może przeprowadzić się do ich kraju z własnej woli. Często pytają mnie, czy jestem poszukiwany listem gończym.

 

Zyskał Pan sławę dzięki serialowi „M jak miłość“, ale potem Pan zniknął z niego…

Po dwóch latach przerwy właśnie nakręciłem kolejne odcinki, które pojawią się na ekranie w kwietniu.

 

Czuje się Pan gwiazdą?

Siłą rzeczy tak, bo wszyscy proszą mnie o autograf. Choć bardziej lubiany jest mój serialowy pies, który wabi się Bruder. Większość polskich dzieci jest przekonana, że słowo „Bruder“ oznacza po niemiecku „pies“.

 

Czy to dzięki temu serialowi zaproszono Pana do programu „Europa da się lubić“?

Producenci programu nawet nie wiedzieli, że gram w serialu. Zgłosiłem się na casting. Przez pięć i pół roku, czyli do końca emisji programu, brałem w nim udział. W czerwcu projekt został zamknięty.

 

Przejadło się?

Tak. Wiem, że ludziom to się podobało, ale jestem człowiekiem, który co parę lat potrzebuje gruntownej zmiany. Lubię zaczynać coś od zera, bo uważam, że to odmładza człowieka.

A co jest Pana największym osiągnięciem?

Pierwsze miejsce w Ogólnopolskim Dyktandzie w Katowicach w 2004 roku w kategorii dla cudzoziemców, w którym wzięło udział 9 tysięcy osób. Popełniłem tylko 80 błędów.

Gratuluję!

Dziękuję. Zawsze podaję to jako przykład mojego spolszczenia.

Co Pana jeszcze napawa dumą?

Potrafię recytować „Lokomotywę“ Tuwima po polsku, niemiecku i śląsku.

A ja znam po słowacku.

Proszę zarecytować…

 

„Stojí si rušeň jak slivka tlstá (…)“

Pięknie! Mam prośbę do Pani, niech mi Pani przyśle słowacką wersję, chciałbym się jej nauczyć.

 

Dobrze. Jak Pan wspomina swoje pierwsze kontakty z językiem polskim?

W Berlinie przeczytałem ogłoszenie o kursie językowym w Krakowie. Przyjechałem, zakochałem się w języku i postanowiłem pomieszkać w Polsce. Przez 7 lat uczyłem niemieckiego w Warszawie, a od 7 lat pracuję jako kabareciarz i aktor.

 

Jest Pan najbardziej znanym Niemcem w Polsce…

Po Papieżu.

 

Tak. Czuje się Pan poniekąd ambasadorem niemieckim?

Tak. A w dodatku muszę być ekspertem w każdej dziedzinie, ponieważ sporo osób prosi mnie o ocenę chociażby najnowszych opon, wyprodukowanych w Niemczech.

 

Znam to, ponieważ od kiedy mieszkam na Słowacji, wiem o Polsce dużo więcej, niż zanim przyjechałam do Bratysławy. Pytania mobilizują człowieka do zdobywania wiedzy.

Gdybym był prezydentem Niemiec albo Polski, wprowadziłbym obowiązek wyjazdu za granicę dla każdego młodego człowieka na przynajmniej dwa lata. Wie pani, jak ten świat by się zmienił?

 

Na pewno. Słyszałam, że chciał Pan podjąć temat w celu, nazwijmy to, pojednania polsko-niemieckiego, bowiem przygotowuje Pan przedstawienie „O Wandzie, co za Niemca wyjść nie chciała“, ale pokazując problem z jego punktu widzenia.

Jest Pani dobrze przygotowana. Tego przedsięwzięcia jeszcze nie udało mi się zrealizować. Obecnie jeżdżę po Niemczech i opowiadam o moim procesie polonizacji.

 

Promuje Pan swoją książkę o Polsce. Jakie jest zainteresowanie nią w Niemczech?

Ponad 50 procent zainteresowanych to mieszkający w Niemczech Polacy, reszta to ich przyjaciele, partnerzy.

Książka została wydana w dwóch językach.

Na początku dostałem się na listę bestsellerów dzięki Polakom, ale teraz już wśród Niemców zdobyłem duże zainteresowanie.

 

Czy w jakiś sposób przekłada się to na zwiększone zainteresowanie Polską?

Nie wiem, nie chcę tego przecenić. Do tej pory sprzedałem 180 tysięcy egzemplarzy. Poznałem pewne małżeństwo, które po lekturze mojej książki wybrało się na miesiąc do Polski.

Zwiedzili cały kraj i nawet, zgodnie z moimi wskazówkami, nauczyli się na pamięć zdania „W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie“. Przyznali mi rację, bowiem to zdanie, wypowiadane w Polsce, owocowało serdecznością Polaków, ba, nawet na kempingu otrzymali piwo za darmo.

 

A które polskie słowo sprawiło Panu najwięcej kłopotów?

„Przepraszam“, „pięć“ oraz „środa“. Takie banalne słowa. Polacy myślą, że najtrudniejsze są „gżegżółki“ albo „Grzegorz Brzęczyszczykiewicz“. Nie, wystarczy „środa“.

 

W słowackim też jest trudne pewne banalne słowo: „štvrtok“.

To musi być bardzo ciekawe porównywanie Polaków i Słowaków. Uważam, że najciekawsze są porównania między podobnymi narodami. Nie ma sensu porównywać Niemca i Chińczyka, bo tu różnice są widoczne gołym okiem, ale najwięcej człowiek dowie się o sobie, kiedy swój naród porówna z innym, podobnym.

Istnieją w Polsce stowarzyszenia Niemców mieszkających w tym kraju?

Chyba nie. My nie mamy chyba takich zdolności jak Polacy. To kolejny mit o Niemcach, że jesteśmy kolektywni.

 

Mieszkając w Polsce, nie odczuwa Pan potrzeby jednoczenia się z innymi Niemcami?

Wręcz przeciwnie. Aczkolwiek muszę przyznać, że poznałem Niemców z różnych środowisk. Gdybym został w Berlinie, poznawałbym pewnie filozofów, germanistów, humanistów, a tu, w Warszawie, z racji tego, że jesteśmy obcokrajowcami i mówimy tym samym językiem, nagle czujemy jakąś tam bliskość.

To daje zupełnie nowy obraz własnego narodu. Kiedyś ktoś mi mówił, że Niemcy to naród krzykliwy. Dziwiłem się, bo ja takich Niemców nie znałem. Teraz wiem, że tacy są. Niemców jest 80 milionów, a ja znałem do tej pory tylko 1 procent. Gdyby nie wyjazd za granicę, może nigdy nie przekonałbym się o różnorodności moich rodaków?

 

O czym marzy Steffen Möller?

Chciałbym zekranizować moją książkę „Viva Polonia“. Mam już prawie podpisaną umowę z wielką wytwórnią niemiecką. Będę pracować nad scenariuszem, to dla mnie wielkie wyzwanie. Chcę zrobić filmową komedię o Niemcu, który wyjeżdża do Polski.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 3/2009

 

Autorka składa podziękowanie pani Marii Buczak ze Stowarzyszenia „Takt“ w Wiedniu za umówienie spotkania z artystą.