Tam, gdzie bogini wynurzyła się z piany

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Rok 2003. Jestem na wyspie Afrodyty od 9 lat i po raz pierwszy przejdę na “drugą” grecką stronę. Mąż – turecki Cypryjczyk, jego rodzice i bracia są podekscytowani. Ja jestem tylko ciekawa. Po 29 latach mój mąż po raz pierwszy zobaczy strony, gdzie się urodził, Paphos. To tam gdzie bogini wynurzyła się z piany.

Na granicy, którą dopiero co otworzyli, tłumy. Wszyscy z rodzinami pragną zobaczyć rodzinne strony. Czekamy ponad 4 godziny w nagrzanym do niesamowitości samochodzie. Rodzina męża wspomina miejsca, których nie widzieli długie lata. Ciekawi ich, czy dużo się zmieniło, czy ich dom wciąż stoi na swoim miejscu. Ja zaś przypominam sobie pierwsze chwile na Cyprze.

Wyjechałam z Polski w 1994 roku do pracy – na 6 miesięcy, które… trwają. Najpierw riwiera turecka, gdzie poznałam mojego męża, potem Cypr Północny – jego ojczyzna. Tu zastałam wielu Bułgarów, Rumunów, Rosjan i, niestety, żadnych Polaków. W tamtych czasach moja znajomość języka tureckiego była zaledwie znikoma. W pracy na przerwie usłyszałam znajomy język – rosyjski! Kiedyś znienawidzony, bo obowiązkowy w czasach komunizmu, teraz się przydaje w życiu – z dala od Rosji. Z niektórymi Rosjankami wciąż mam kontakt, dzięki czemu podszkoliłam swoją znajomość ich języka.

Przeszliśmy z okupowanej przez Turcję strony Cypru na stronę grecką. Trochę czyściej, bardziej europejsko, ale większych różnic nie widać. Rodzina, rozglądając się na wszystkie strony, próbuje sobie przypomnieć zdarzenia i miejsca. Znam ich historię. W ciągu tych 15 lat nauczyłam się ich kultury, języka, obyczajów. Początki były trudne. Wszystko inne: religia, kultura, zwyczaje, mentalność. Po latach przyzwyczaiłam się, chociaż są sprawy, które wciąż drażnią: ingerencja rodziny we wszystkie sprawy życia codziennego i zawodowego jest ogromna.

omimo dorosłego wieku trzeba się tłumaczyć prawie ze wszystkiego. Denerwują mnie pytania typu „dokąd jedziesz?”, „po co?“, „co będziesz robić?”. Z drugiej strony jednak takie zainteresowanie bywa miłym gestem, a w trudnych chwilach rodzina jest zawsze pomocna. No i to „cypryjskie” poczucie czasu.

Tutaj nie żyje się na godziny. Jak się umawia, to na wieczór, a nie na konkretną godzinę. Nie znam Cypryjczyka, który byłby punktualny. Życie tutaj nie jest tak stresujące jak w Europie, żyje się powoli i spokojnie, szczególnie latem. Kiedyś dziwiłam się, jak można spać w ciągu dnia, teraz sama chętnie, jak mam czas, lubię zdrzemnąć się godzinkę w południe, kiedy temperatura jest najwyższa.

Dojechaliśmy do wioski pod Paphos. Dom teściów stoi, chociaż jest w opłakanym stanie. Rodzina się wzrusza – to stąd uciekali w 1974 roku w nocy, kiedy wybuchła wojna. Z domu naprzeciw wychodzi starsza kobieta – Greczynka. Rodzice mojego męża znają grecki, kiedyś przed wojną żyli i pracowali wspólnie z Grekami. Kilka minut rozmowy i okazuje się, że pamiętają się nawzajem.

Kobieta zaprasza na kawę. To takie normalne dla Cypryjczyków, że zapraszają przechodniów na kawę, herbatę, poczęstunek. Są przyjaźni i ufni. Cypryjczycy greccy i tureccy nie różnią się zbytnio od siebie, dzieli ich tylko religia i język. Kultura, obyczaje, folklor i jedzenie są takie same. Starsza Greczynka oprowadza nas po okolicy. Odjeżdżając, teściowie zapraszają ją i jej rodzinę na Północny Cypr. Do dzisiaj mamy kontakt z tą rodziną, bowiem kilka razy w roku odwiedzamy się nawzajem.

Do Polski nie jeżdżę zbyt często, a szkoda. Tęsknię za wszystkim, związanym z Polską – Wrocławiem, rodziną, znajomymi. Jednak wiem, że teraz mam dwie ojczyzny. Będąc tutaj, tęsknię do Polski, będąc w Polsce tęsknię za Cyprem. Każdy, kto emigruje, musi się z tym liczyć, że po latach będzie miał dwie ojczyzny.

Beata Ataser, Północny Cypr

MP 7-8/2009