post-title Zimowa emigracja

Zimowa emigracja

Zimowa emigracja

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Logiczniej byłoby emigrować wiosną albo latem, kiedy to aura sprzyja ewentualnemu spaniu pod gołym niebem. Nas jednak pchała determinacja i uczucie wypalenia, znane dobrze ludziom, którzy po prostu mają już dość.

Nie wiedzieliśmy, jak dłużej żyć w Polsce, i dlatego zimą 2006 roku, tuż po Bożym Narodzeniu wyjechaliśmy nagle do starego duńskiego miasteczka Roskilde, niedaleko Kopenhagi. W skład naszej rodziny wchodziło dwoje dorosłych osób z wyższym wykształceniem i imponującym doświadczeniem oraz dwoje dzieci. Wszyscy byliśmy pełni wielkich nadziei.

Początek był oczywiście niczym wyprawa na Księżyc. Znalazłam małe mie­szkanko bez sanitariatów, które wynajął mi pewien zakapturzony młodzieniec. Po paru miesiącach okazało się zresztą, że zostaliśmy oszukani – mieszkanie tak naprawdę zostało podnajęte, a tajemniczy chłopak ma konflikt z prawem. Je­dnak do tych dwóch pokoi udało mi się sprowadzić rodzinę. Oboje z mężem zaczęliśmy pracować, roznosząc nocą gazety w Kopenhadze. Ciche, nieznane uliczki skute skandynawską zimą i podobne do siebie, jak dwie krople wody.

Jednak to chyba dzięki tej pracy zaprzyjaźniłam się z Danią i polubiłam Duńczyków. Zobaczyłam ich jakby od ku­chni. By dostarczyć gazetę, musiałam często obchodzić cały dom, ponieważ skrzynka na listy znajdowała się najczęściej od strony ogrodu, przy drzwiach kuchennych. Widziałam rozwieszone pra­nia, porozrzucane zabawki, resztki jedzenia na kuchennym stole, a nawet śpiących domowników. Ten poziom bezpieczeństwa mnie naprawdę zachwycił.

Jak w każdym kraju, także w Danii, kluczem do dobrego, społecznego funkcjonowania jest oczywiście język. Szukając możliwości rozwoju zawodowego oraz intensywnej szkoły językowej, trafiłam w efekcie do szkoły kierowców autobusów. W 2007 roku Da­nia przeżywała ogromny kryzys na rynku pracowników branży transportowej. Brakowało kierowców tak bardzo, że na niektóre linie autobusowe nie wypuszczano autobusów. Wtedy właśnie główny krajowy przewoźnik – firma „Arriva”, utworzyła szkołę dla kierowców, połączoną z bardzo intensywnym kursem językowym.

Oferta skierowana była do emigrantów. Pokrywano koszty nauki i prawa jazdy, a na dodatek gwarantowano później pracę. Dla mnie ta propozycja była po prostu wspaniała, więc zapisałam się do pierwszej klasy, jaka w ogóle powstała. Byliśmy na swój sposób pionierami i z kilkorgiem osób z tej grupy do tej pory łączy mnie przyjaźń. Jak chociażby z ukraińską dziennikarką Veroczką.

Jednak samo prowadzenie autobusu było dla mnie wielkim wyzwaniem i zmie­rzeniem się z samą sobą. Byłam wówczas kierowcą o krótkim stażu, a przesiadka na 13,5- metrowy autobus była dla mnie szokiem. Jednak była to także niesamowita przygoda i chyba dla­tego przetrwałam. W marcu 2008, zaledwie rok i trzy miesiące po przyjeździe, zdałam w Kopenhadze egzamin na prawo jazdy kategorii D i zostałam kierowcą. Rok później ukończyłam też szkołę językową i zdałam egzamin państwowy.

Trafiłam do Koge, miasteczka położonego ok. 50 km od Kopenhagi. Tam, na spokojnej prowincji uczyłam się zawodu w praktyce. Pierwszy miesiąc jeździłam tylko z innymi kierowcami, którzy uczyli mnie tras albo parkowania w garażu. W drzazgi poszły cztery lusterka i tylne drzwi dwóch autobusów, ale po pół roku byłam już całkiem dobrym kierowcą i jeździłam na czternastu trasach w południowo-zachodniej Zelandii. Obsługiwałam także trasy szkolne, dowożąc dzieciaki do szkół, położonych poza miastem, co w Dani stało się wręcz trendem.

Tymczasem mój mąż zaczął pracować jako listonosz i rozwozić listy na rowerze. Początkowo bardzo się z tego cieszył. Był to, jakby nie patrzeć, jego kolejny awans społeczny. Jednak szybko się okazało, że praca ta jest bardzo ciężka, ponieważ z dnia na dzień przesyłek było coraz więcej. Ciekawostką był fakt, że na lokalnej poczcie w Greve, jako listonosze zatrudnieni byli także Niemcy, którzy do Danii przyjechali również w poszukiwaniu pracy.

Po pół roku Karol zmienił pracę i został kurierem, ale tym razem wyposażono go w samochód. Obecnie szkoli w firmie również nowych kierowców. A ja rok temu rozpoczęłam nową szkołę – studiuję programowanie komputerowe. Dwa lata temu kupiliśmy sobie domek nad morzem i wreszcie mamy tutaj swoje własne miejsce.

Emigracja była trudnym wyzwaniem nie tylko dla nas, ale również i dla naszych dzieci, zwłaszcza starszego syna Mikołaja. Kiedy przyjechaliśmy, miał pięć lat i był przedszkolakiem. Chciał się bawić z dziećmi, ale z powodu nieznajomości duńskiego, nie wiedział, jak z nimi rozmawiać. Czuł się więc osamotniony i tęsknił do kolegów z Polski. Nie poddał się je­dnak i w końcu rozegrał swój własny mecz z Danią.

Chociaż było mu ciężko, dzisiaj jest najlepszym uczniem w klasie, także z duńskiego. Świetnie mówi, czyta i pisze w dwóch językach, a nauczyciele proszą go nawet czasem, by pomógł innym polskim dzieciom, które trafiają do szkoły. Był jednak moment, kiedy duński urząd gminy skierował Mikołaja do klasy specjalnej, gdzie spotkał go okropny mobbing ze strony innych dzieci.

Zareagowałam wówczas bardzo energicznie, zabierając natychmiast Mikołaja z tej szkoły. Od dwóch lat jest on uczniem szkoły katolickiej, która mieści się w Kopenhadze i wychowała już kilka pokoleń polskich emigrantów. Tam też uczy dwójka wspaniałych polskich nauczycieli, którzy dbają o wiedzę nie tylko z zakresu języka polskiego, ale też historii i geografii.

Mój młodszy synek miał start w Danii o wiele prostszy. Kiedy przyjechał, miał zaledwie siedem miesięcy. Poszedł do duńskiego żłobka, a później do duńskiego przedszkola. Język duński jest dla niego pierwszym językiem. Po polsku także mówi, ale gorzej. Bardzo się jednak stara. Kiedy jesteśmy na wakacjach w Polsce, poucza nas, że tutaj nie należy mówić po duńsku. Z kolei w swoim duńskim przedszkolu, zdaje mi relacje wyłącznie po duńsku. Wystarczy jednak, byśmy zamknęli drzwi przedszkola, a zaczyna kontynuować historię po polsku.

Dzisiaj mogę powiedzieć, że pięć lat temu, kiedy decydowałam się na emigrację, nie wiedziałam, co mnie czeka. I nie wiem, czy tak łatwo zdecydowałabym się na taki krok, gdybym taką wiedzę miała. Swoją podróż przez Danię i w głąb samej siebie opisałam w książce, którą zatytułowałam „Duńska odyseja”. Książka ta ukazała się w maju w formie e-booka w Polsce i jest moim literackim debiutem. Zdobyła sporo dobrych recenzji i dotarła do najdalszych zakątków świata – wszędzie tam, gdzie mieszkają Polacy.

Pozdrawiam Państwa serdecznie z trochę deszczowej Kopen­hagi i zapraszam na stronę mojej książki: http://www.dunska-odyse­ja.pl/index.php oraz na stronę mojego wydawnictwa http://www.wydawnictwoalbatros.pl/dunska-odyseja/ .

Marlena Gałczyńska, Kopenhaga

MP 9/2011