Grażyna Auguścik: „Muzyka to opowiadanie o własnym świecie”

 WYWIAD MIESIĄCA 

Spotkałyśmy się jesienią ubiegłego roku, podczas Dni Jazzu w Bratysławie. Teraz dowiedziałam się, że w marcu Instytut Polski planuje jej kolejny występ w stolicy Słowacji – tym razem z Paulinho Garcią! Grażyna Auguścik, bo o niej mowa, to artystka wielkiego formatu, a w kontakcie bezpośrednim – wspaniała i ciepła osoba, która z ogromną skromnością opowiada o swoich sukcesach.

A ma ich na swoim koncie sporo – tylko w ubiegłym roku otrzymała nagrodę Ministra Kultury RP i została laureatką organizowanego przez Fundację Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska” konkursu Wybitny Polak. Dla czytelników naszego pisma zgodziła się opowiedzieć o swojej drodze do sukcesu, wyjeździe do USA i postrzeganiu Polonii.

 

Kilka lat temu wystąpiła Pani z Paulinho Garcią w Bratysławie i oczarowała Pani publiczność. Jak zrodził się pomysł, by stworzyć duet z Brazylijczykiem?

Koncertujemy razem od 2000 roku, a poznaliśmy się pięć lat wcześniej. On, podobnie jak ja, przyjechał do Chicago, gdzie zamieszkał. Wspólnie nagraliśmy cztery płyty. Ta ostatnia wyszła jesienią. Są to utwory The Beatles w stylu brazylijskim. Z Paulinho komfortowo się śpiewa, muzykuje i podróżuje. To jest prawdziwy kompan i nie dziwią go żadne niedogodności, które czasami zdarzają się w podróży. Połączyła nas muzyka. Odczuwamy wspólną energię, dobrze się uzupełniamy, a jednocześnie respektujemy swoją inność. To, co razem tworzymy, to muzyka terapeutyczna.

 

Dla Pani też?

Tak, oczywiście. Czasami po koncercie czuję się bardziej zrelaksowana niż przed.

 

Odkryła Pani w sobie brazylijską duszę?

Nie wiem, dlaczego Polacy lubią muzykę brazylijską. Zresztą nie tylko Polacy. Na przykład Japończycy też uwielbiają tę muzykę. Może dlatego, że jest słoneczna, energiczna, ma w sobie dużo ciepła i dobrej energii? A nostalgia, która przez nią przemawia, nie przygnębia, nie smuci. Nauczyłam się od Paulinho brazylijskiego rytmu i wykorzystuję go już bezwiednie.

 

Pochodząca znad chłodnego Bałtyku dziewczyna czuje gorące rytmy?

Tak, to rodzaj ekspresji, której nie wypowiada się dynamicznie, jak to się robi w innych gatunkach muzycznych. Niedawno brałam udział w wieczorze wspomnieniowym z okazji setnej rocznicy urodzin Władysława Szpilmana i z pianistą Bogdanem Hołownią wykonałam cztery utwory.

Na tym koncercie była też pani Irena Santor, dla której Szpilman napisał najwięcej przebojów. Powiedziała mi, że to jest niebywałe, iż wykonaliśmy te piosenki w ten właśnie sposób: minimum ekspresji, maksimum energii, co – według pani Ireny – jest bardzo trudne. A tego właśnie nauczyłam się od Pauliniho.

 

Wyjechała Pani w 1988 roku do Bostonu, by podjąć naukę śpiewu w prestiżowej szkole Berklee College of Music. Do jakiego stopnia ta podróż zmieniła Pani życie?

Szkoła była ciekawą konfrontacją, bowiem wszyscy uczestnicy tego projektu, pochodzący z różnych krajów świata, wnosili coś innego. Pobyt w Ameryce zmienił mnie. To kraj dla tych, którzy są zmotywowani, wiedzą, czego chcą, i bez względu na przeszkody, które napotykają, realizują swój plan. Byłoby mi o wiele łatwiej, gdybym została w Polsce, nagrała jedną, drugą płytę.

Wystarczyłby dobry promotor, dobre recenzje, by potem wszystko toczyło się samo. Walka to część naszego życia. Żeby robić to, co się lubi, trzeba cały czas pracować, nie można osiąść na laurach. W przeciwnym wypadku człowiek się cofa. Kiedy człowiek spocznie na laurach, wykonuje innego rodzaju działalność, tzw. usługową, czyli gra w hotelach i różnych lokalach.

Ameryka nauczyła mnie, że jeśli chce się robić muzykę kreatywną, to należy cały czas pracować nad repertuarem, słuchać różnego rodzaju muzyki, współpracować z innymi muzykami, by móc odkrywać coś nowego. Dla mnie takim odkrywczym momentem była współpraca z zupełnie młodymi ludźmi, którym bark było jeszcze bagażu doświadczeń, a którzy mieli już swoją estetykę, swoją muzykę, odmienną od muzyki mojego pokolenia. To ciekawe doświadczenie. Ta interakcja różnych pokoleń była korzystna dla wszystkich. Bo muzyka to opowiadanie o własnym świecie.

Została Pani laureatką konkursu Wybitny Polak, organizowanego przez Fundację „Teraz Polska”. Statuetki Godła Promocyjnego przyznawane są również Polakom z zagranicy, którzy rozsławiają nasz kraj w świecie. Wśród Polonii z Chicago tytuł Wybitnego Polaka kapituła przyznała jedynie Pani. Czym jest dla Pani taka nagroda?

Nie uważam się za reprezentanta Polski. Mnie się wydaje, że nikt mnie nie zna, nikt o mnie nic nie wie. Polak Roku? Dobrze, może być! Oczywiście, jak spojrzę wstecz, widzę, że zrobiłam kilka dużych projektów i pokazałam je nie tylko Polakom, ale i szerszej publiczności.

 

Polonia często prezentuje swój dorobek poprzez folklor. Pani też włącza elementy folkloru do swojego repertuaru, ale ma to świeży powiew, nie kojarzy się z siermiężnymi przytupami. Zatem można muzykę ludową odbierać nie tylko jako cepeliowski produkt?

Włączam folklor do swojego repertuaru, ale nie jest on głównym źródłem inspiracji. Owszem, miałam jeden własny projekt i drugi – w duecie z Urszulą Dudziak – bazujący na muzyce ludowej. Oczywiście utwory zostały zaaranżowane w specyficzny sposób. Ale jeśli chodzi o muzykę ludową, to sądzę, że my – Polacy mamy z nią problem: nas nigdy nie nauczono tej muzyki, nie mieliśmy respektu do niej, nigdy nas nie cieszyła i nie była naszym bogactwem kulturowym.

Pamiętam z dzieciństwa, że ta muzyka była kompletnie ignorowana i przeniesiona do Cepelii. Jedyne zespoły, które prezentowały tę muzykę, to eksportowe Mazowsze i Śląsk. Nie znaliśmy innych jej wykonawców. Wiejską muzykę należało omijać, bo to był obciach, jakby gorszy gatunek, którego trzeba się wstydzić. Kiedy przyjechałam do Ameryki, zobaczyłam ludzi z różnych stron świata i to, jak oni pielęgnują swoją muzykę ludową. Bardzo im tego zazdrościłam. Wtedy też przekonałam się, że my mamy równie piękną muzykę i postanowiłam ją „odkurzyć“.

 

To znaczy, że musiała Pani wyjechać za granicę, żeby odkryć to, co polskie?

Może nie tyle odkryć, co docenić. Moi zagraniczni koledzy pytali o naszą muzykę i wtedy zrozumiałam, że to jest to, czym ja się mogę „bronić“ w zderzeniu z muzyką z innych krajów. Przekonałam się, że mogę interpretować te utwory, które wszyscy w Polsce znają, ale może to być moja, ciekawa interpretacja. Któregoś razu po koncercie w Chicago podszedł do mnie pewien mężczyzna i powiedział mi, że śpiewam jazz romantyczny. Bardzo mi się to spodobało. Kiedy zapytałam go, na czym polega ów romantyzm, odpowiedział mi, że mam w sobie nutę słowiańską. To piękny komplement!

 

W 2010 roku w Chicago odbył się koncert muzyki Chopina w Pani wykonaniu, na który przybyło ponad 10 tysięcy osób. To olbrzymi sukces!

Tak, bardzo się napracowałam. Samodzielnie, bez żadnego wsparcia z Polski, choć sądziłam, że takie dostanę, ponieważ był to właśnie Rok Chopinowski. Wszyscy mi odmówili wsparcia finansowego, ale ja i tak zrobiłam koncert otwarty dla publiczności – wstęp był wolny.

 

To znaczy, że Instytut Polski w USA nie włączył się do tego projektu?

Instytut Polski nie pomaga Polakom mieszkającym w Ameryce, ale Polakom mieszkającym w Polsce.

 

Czyli w tym wypadku nie została Pani potraktowana jako „polski skarb narodowy”, za który uznała Panią na przykład kapituła Fundacji „Teraz Polska”, ale jako Polonia. Czuje się Pani Polonią?

Tak, mieszkam w Stanach dwadzieścia lat i jestem częścią Polonii. Mam też wśród Polonii swoich fanów, ale nie skupiam się tylko na Polonii. Moja muzyka jest adresowana do szerszej publiczności i może w tym kontekście mogę być postrzegana jako pewnego rodzaju outsider.

Nie organizuję życia towarzyskiego Polonii, nie śpiewam tylko dla Polaków, ale jestem częścią Polonii. Są ludzie, którzy mówią, że nie chcą mieć nic wspólnego z Polonią. Wtedy pytam ich, z kim chcą mieć coś wspólnego? Kim są? Przecież mając polskie korzenie zawsze będziemy należeć do polskiej nacji.

 

Jaka jest Polonia w Chicago?

Stara i młoda. Stara to ta, która wyjechała z Polski przed wojną, a jej potomkowie stoją dziś na czele różnych organizacji polonijnych. Nowa Polonia to ta, która przyjechała za czasów komuny. To są dwie różniące się pod względem mentalnym grupy. Ta stara kompletnie nie zna nowej Polski. Nową natomiast cechuje postawa roszczeniowa, stąd nieporozumienia pomiędzy tymi dwiema grupami.

Każda ma swoje racje – ich przedstawiciele wychowywali się przecież w innych realiach. Wielu ludzi ma dylemat: z jednej strony krytykują Amerykę, ale kiedy przylatują do Polski, też im się nie podoba to, co w niej zastali. Jesteśmy fajną nacją, ale mamy problemy, żeby się porozumieć. Powinniśmy się cieszyć z tego, co mamy, powinniśmy się wspierać albo przynajmniej nie przeszkadzać sobie w działaniach.

Jestem fanem projektu pewnego Polaka, który wymyślił, że w Chicago powinien stanąć pomnik Chopina, przy którym będą odbywać się koncerty. Zabiegał o to bardzo i miasto w końcu projekt zaakceptowało. Ucieszyłam się z tego, tym bardziej że – jak się domyślam – starania te kosztowały go sporo zdrowia. Smutne jest to, iż jego sukces nie cieszy każdego z moich rodaków. A przecież dzięki temu projektowi zyskamy na tym my – Polacy, zyska też miasto!

 

Wracając do muzyki ludowej. Nagrała Pani piosenkę „Dwa serduszka, cztery oczy“. Po ten utwór sięgnęła też Anna Maria Jopek. Jak Pani ocenia jej wykonanie?

„Dwa serduszka“ to była też miłość Marcina Kydryńskiego (męża Anny Marii Jopek – przyp. red.), który przeprowadzał ze mną wywiad wiele lat temu, jakiś czas po nagraniu tej piosenki. Może więc później podpowiedział Ani, by też sięgnęła po nią? Ania ma swoją drogę, wywodzi się z rodziny o zamiłowaniach do muzyki ludowej, więc nie dziwi mnie ten wybór. Ale to jest tak piękny utwór, że nie ważne kto go wykona, zawsze będzie cieszyć ucho. To jest taki samograj!

Jak ocenia Pani polskich wokalistów?

Jest sporo młodych ludzi, którzy próbują wnieść do muzyki ciekawe rozwiązania. Dziś młodzi mają zupełnie inny start, ponieważ mają skąd czerpać inspiracje. W moich czasach problemem było dotarcie do płyt czy piosenek. Dziś wystarczy włączyć komputer i trochę w nim pogrzebać, by znaleźć to, czego się poszukuje. Nie zazdroszczę młodym wykonawcom, ponieważ na rynku muzycznym panuje duża konkurencja, wszystko jest skomercjalizowane, zmienił się stosunek do jazzu.

Każdy chce szybko zrobić karierę, zarobić dużo pieniędzy. To jest bardzo złudne, bowiem, jak sukces szybko wschodzi, tak szybko zachodzi. W muzyce jazzowej wymagany jest ciągły rozwój, praca. Głos dojrzewa po czterdziestce, a doświadczenie zbiera się po drodze, pod warunkiem, że wykonawca się nie wypali. Poza tym działa ogromna presja i wymagania rynku: trzeba być młodym, pięknym, osiągać sukces. W przypadku jazzu – według mnie – to jest absolutnie niemożliwe.

 

Jesienią ukazała się płyta, podsumowująca Pani twórczość. Czy to oznacza, że kończy się jakiś etap w Pani życiu?

Nie. Uległam namowie jednej firmie, która zgłosiła się do mnie z propozycją wydania podwójnego albumu, podsumowującego moją twórczość. To duży luksus, kiedy ktoś chce wydać moją płytę. Wiem, co mówię, bowiem wydaję płyty i biznes zabiera mi 90 procent energii. Ale nowe pomysły na następne moje płyty czekają w kolejce na realizację.

 


Małgorzata Wojcieszyńska

Zdjęcia: Stano Stehlik

 

Grażyna Auguścik – polska wokalistka jazzowa. Debiutowała w 1977 roku na festiwalach piosenki w Toruniu i Opolu (w 1979 roku zdobyła nagrodę główną w konkursie debiutów w Opolu). W 1981roku z zespołem Playing Family otrzymała nagrodę na festiwalu piosenki studenckiej w Krakowie oraz na festiwalu jazzu tradycyjnego Złota Tarka w Warszawie. W roku 1988 wyjechała do USA, gdzie występowała m.in. z Michałem Urbaniakiem i Urszulą Dudziak, a także innymi muzykami tej klasy, jak np. Jim Hall, Michael Brecker i Randy Brecker, John Medeski czy Patricia Barber. Od 1994 roku mieszka w Chicago. W latach 2002, 2003, 2004 i 2006 uznawana była za najlepszą wokalistkę jazzową przez Jazz Forum Magazine.

MP 2/2012