post-title Z nowym bagażem doświadczeń, ale bez szoku kulturowego…

Z nowym bagażem doświadczeń, ale bez szoku kulturowego…

Z nowym bagażem doświadczeń, ale bez szoku kulturowego…

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Nauczyciel i uczeń w pewnych sytuacjach są do siebie podobni. Choć nauczyciel jako człowiek z doświadczeniem nie powinien poruszać się po omacku, to czasem, zwłaszcza w odmiennej kulturze, staje na równi ze swoim uczniem. I nie chodzi tu o kwestie metodyczne czy naukowe, ale przede wszystkim o kontekst kulturowy, często odmienny i zaskakujący.

Wywodzący się z tego kontekstu uczeń przejmuje rolę przewodnika, stając się nauczycielem, który pomaga stawiać pierwsze kroki na obcej ziemi. Uczeń zadaje pytania, nie boi się pytać, bo wie, że nauczyciel mu sprzyja i chętnie mu odpowie, nawet jeśli te pytania będą głupie. Zadawanie pytań nie jest wcale zadaniem prostym i tak powszechnym, jak myślałem.

Gdy przyjechałem w końcu do Chin i rozpocząłem swoją pracę lektora języka polskiego, byłem zarówno nauczycielem, jak i uczniem. Podobne role wyznaczyłem moim studentom. Zajmowaliśmy więc takie same pozycje, przynajmniej teoretycznie. Na początku zasygnalizuję tylko, że wyznaczanie takich ról jest ważne z kilku przyczyn. Po pierwsze niweluje odczucie szoku kulturowego, po drugie uwrażliwia na stereotypy, które potem zastępuje nowym obrazem danego narodu i kultury.

Zacznijmy jednak od początku… Pod koniec sierpnia 2010 roku wylądowałem na terminalu trzecim w Pekinie. Pamiętam, że było bardzo ciepło, a ja z ciężkim bagażem podręcznym, bo zapakowałem wiele książek, wychodziłem naprzeciw nowym wyzwaniom. Z niecierpliwością czekałem na pierwsze spotkanie z szefem pekińskiej polonistyki, który wyszedł po mnie na lotnisko, a znał mnie tylko z fotografii i korespondencji mailowej. Z rozpoznaniem jednak nie było problemu, bowiem miał on kartkę z moim nazwiskiem.

To było pierwsze moje miłe doświadczenie, które zapoczątkowało serię dowodów życzliwości, otwartości, a przede wszystkim gościnności Chińczyków. Czas przejazdu do kampusu uniwersyteckiego, gdzie miałem zamieszkać, mijał na zadawaniu pytań i moim zdziwieniu, jak ogromny i zbudowany z rozmachem jest Pekin.

Pierwszym zabytkiem, który mijaliśmy po drodze, była Świątynia Lamy, miejsce, do którego potem wracałem i wracam wielokrotnie. Szef oprowadził mnie po kampusie, pokazując miejsca, gdzie mogę zjeść posiłek, pospacerować, poćwiczyć na siłowni czy popływać. Kampus podzielony trzecią obwodnicą na dwie części, zachodnią i wschodnią, wydawał mi się trochę jak ocean, choć jak na warunki chińskie wcale nie jest taki ogromny. W części zachodniej mieszkają głównie studenci i lektorzy zza granicy, we wschodniej chińscy.

Dom, w którym zamieszkałem, jest miejscem dla nauczycieli języków obcych z całego świata. Ja od razu zacząłem od poszukiwania Słowian, w których towarzystwie zawsze dobrze się czułem. I tak poznałem Słowaczkę, Czeszkę, Serbkę, Chorwatkę i Słowenkę, potem dołączyła także Bułgarka. Wszystkie dziewczyny mieszkały już od roku lub dłużej w Chinach, wszystkie miały mniejsze lub większe doświadczenie.

Z wielką otwartością powitały mnie w swoim gronie, na czerwonych krzesłach, czyli miejscu naszych spotkań w ciepłe dni i wieczory. Czerwone krzesła przed sklepem od tego momentu stały się dla mnie symbolem wielokulturowych i pełnych pasji dyskusji. Najczęściej każde z nas mówiło w swoim języku, co również świadczyło o tej jedności w wielości, i zawsze jakoś się dogadywaliśmy.

A jak było z Chińczykami? O, na początku była głusza i chaos… oczywiście komunikacyjny. Poza pozdrowieniem „ni hao” (dzień dobry) nie potrafiłem powiedzieć ani słowa, a próba wpasowania się w odpowiedni ton, bo język chiński jest językiem tonicznym (ma 4 tony), kończyła się fiaskiem. I tak np. „tang” może znaczyć zarówno ‘cukier’, jak i ‘zupa’.

Może to być zabawne, gdy w restauracji zamiast zupy dostaje się cukier. Takie i inne omyłki nie odstraszyły mnie jednak od chińskiego. Postanowiłem natychmiast uczyć się mówić po chińsku, pisanie i czytanie odłożyłem na potem. Pierwszą moją prywatną nauczycielką była studentka polonistyki pekińskiej, z którą miałem zajęcia dwa razy w tygodniu. Mao Rui, bo tak się nazywała, musiała wykazać się nie lada cierpliwością, gdyż początki były naprawdę trudne. Nie poddawałem się jednak i w końcu nadszedł dzień, kiedy to potrafiłem budować już całe zdania, które – ku mojemu zdziwieniu – były rozumiane przez Chińczyków.

Pierwszym zabytkiem, który zwiedziłem sam podczas pewnej wrześniowej niedzieli, był Pałac Letni. Wsiadłem do autobusu linii 374 z przystanku Weigongqiao i dotarłem pod bramy samego pałacu. Kupiłem bilet i znalazłem się w środku nadzwyczajnego kompleksu. Jezioro Kunming, kamienny Most Siedemnastu Łuków, Pagoda Pachnącego Kadziła, Długa Galeria, Marmurowa Łódź – wszystko to oczarowało mnie swoim rozmachem i majestatycznością.

Barwne smocze łodzie na jeziorze, Wzgórza Długowieczności wydawały mi się elementami pejzażu wyjętego z chińskiej baśni. Ten pejzaż kontrastował jednak z wrzawą i tłumem, który wylewał się zewsząd i płynął wąskimi uliczkami kompleksu pałacowego. Z takim tłumem przyszło mi się później spotkać wiele razy. Linia nr 1 metra, najstarsza i najbardziej oblegana, jest jak długi wąż, który wchłania setki tysięcy ludzi. Przeciskając się między nimi, musisz opracować jakąś metodę, by zdążyć wysiąść lub wsiąść na właściwej stacji.

Nie jest prawdą, że Chińczycy wyglądają tak samo lub są do siebie podobni, co często słyszałem w Polsce. Są różni. Ta różnorodność jest typowa dla Pekinu, gdzie pracują ludzie ze wszystkich chyba prowincji Chin. Mają oni odmienne postury, wyrazy i kontury twarzy, zachowania oraz temperamenty. Chińczycy z północy są wyżsi i bardziej postawni niż ich rodacy z południa. Chętniej też ujawniają emocje i są bardziej żywiołowi. Podobno w czasie kłótni są impulsywni. Na południu panuje cudowne rozleniwienie i brak pośpiechu we wszystkim.

Uwielbiam obserwować ludzi, podpatrywać ich codzienne zwyczaje, najlepiej w małych tradycyjnych restauracyjkach, w których jedzenie jest smaczne i tanie. Tej różnorodności i wykwintności dań, oferowanych przez chińską kuchnię nie można do niczego przyrównać. Ryba chryzantemowa, wołowina na setki sposobów, kaczka po pekińsku oraz tysiące innych rozmaitych specjałów są rozkoszą dla oka i podniebienia. Nigdy jednak nie próbowałem skorpionów czy koników morskich, które są atrakcją turystyczną na ulicy Wang fu jin.

Zawsze zabieram tam odwiedzających mnie znajomych, by pokazać im te specyficzne przysmaki. Moją ulubioną kuchnią jest ta z prowincji Syczuan. Pamiętam, że gdy przybyłem do Chengdu, stolicy prowincji Syczuan, przekonałem się, że tą zawsze pikantną, ale przez to wyostrzenie wyraźniejszą w odcieniach smaków kuchnią się można delektować godzinami. Czasem, by bardziej odczuć ideę wspólnoty, umawiam się ze znajomymi Chińczykami oraz kolegami z Europy na kociołek.

Bardzo lubię ten w kształcie yin yang – w jednej części bardzo pikantny wywar, w drugiej przypominający polski rosół bulion. Zamawiamy wówczas spore ilości jedzenia, surowe płatki baraniny lub wołowiny, świeże krewetki, kulki z ryb, grzyby cienkie jak białe igły, sporo warzyw, których odpowiedników nie sposób odnaleźć na polskim stole. Czekamy niecierpliwie na moment, gdy bulion zaczyna wrzeć, by móc wrzucać do niego pikantne lub łagodne – w zależności od upodobań – składniki, spoczywające na stalowym stoliku obok. Do tego wypijamy bai jiu, czyli butelkę wysokoprocentowego alkoholu ryżowego.

Pierwszy raz piłem bai jiu w domu mojej nauczycielki. Jej rodzice zaprosili mnie do siebie. Było to dla mnie niezwykłe wyróżnienie, bo gdy Chińczyk zaprasza cię do swojego domu, to naprawdę musi cię darzyć sympatią i zaufaniem. Byłem bardzo podekscytowany tym pierwszym spotkaniem z chińską rodziną w jej domu, trochę się bałem, że popełnię jakąś niezręczność albo że moja, wówczas jeszcze uboga znajomość chińskiego zablokuje mnie.

Szybko jednak zrozumiałem, że obawy były bezzasadne. Atmosfera tego chińskiego domu, w którym to kobieta przygotowała cały stół przysmaków, a jej mąż częstował mnie bardzo dobrym bai jiu, była bardzo rodzinna, wyjątkowa i pełna ciepła. Potem jeszcze kilka razy wracałem do tego domu; nawet moja mama została tam zaproszona.

Dla Chińczyka bardzo ważna jest gościnność, opinia innych, smaczne jedzenie, które należy pochwalić zwłaszcza przy gospodyni. Dzięki tym małym gestom można naprawdę zbudować wspaniały nastrój, sprzyjający komunikacji ponad różnicami kulturowymi. Czytałem sporo na temat tzw. szoku kulturowego, ale nigdy go w Pekinie nie doświadczyłem. Może dlatego, że od razu próbowałem znaleźć dialog z tą odmienną kulturą, nie krytykując jej i nie ulegając stereotypom.

Kim jest lektor języka polskiego bez bagażu doświadczeń w nowej kulturze? Kim jest uczeń-student bez bagażu doświadczeń w uczeniu się języka kraju, o którym wie niewiele? Lektor i student zajmują na początku taką samą pozycję. Wzajemnie się uczą i wspierają. Doświadczyłem wiele życzliwości od moich studentów i przełożonych, zawsze mogłem liczyć na ich pomoc, początkowo w załatwieniu jakiejś sprawy po chińsku, potem zapraszali mnie na wspólne spotkania poza zajęciami, wspólne kociołki, rozmowy na temat Polski i Chin.

A ja zapraszałem ich na polskie wigilie, przygotowując z przysłanych przez mamę produktów bożonarodzeniowe specjały. Słuchaliśmy wspólnie polskich kolęd, łamaliśmy się opłatkiem – to wszystko wystarczyło, aby zbudować specyficzną więź, którą wciąż podtrzymujemy. Być może dlatego nigdy nie przeżyłem szoku kulturowego, stopniowo oswajając się z innością, która – jak się okazuje – nie jest aż tak inna, jak się wydaje.

Jest jednak taki czas, gdy tłum w Pekinie niknie, atmosfera zmienia się nie do poznania. To czas chińskiego Nowego Roku, czyli chińskiego chun jie, czyli trwającego 15 dni Święta Wiosny. Miasto w przededniu tego święta przeżywa masowy exodus, bowiem napływowa ludność wypełnia pociągi, by wrócić do rodzinnych miejscowości i świętować razem z rodzinami.

Całymi dniami, aż do późnego wieczora słychać petardy i fajerwerki. Ta niezwykła feeria barw na niebie wraz z radosnym hukiem wypełnia kolejne dni. Huk ma ponoć odstraszyć legendarnego potwora nian. Chińczycy z północy inaczej niż ci z południa lepią pierogi o różnym nadzieniu, tzw. jiaozi. Do kilku z nich wkładają daktyle lub monety. Osoba, która trafi na pieroga z dodatkiem, na pewno będzie miała szczęście w nowym roku. Podczas Święta Wiosny telewizja emituje program w pięknej oprawie muzycznej.

A trzeba przyznać, że muzyka jest domeną Chińczyków, którzy mają wspaniałe i głębokie głosy i potrafią śpiewać wszędzie: w metrze, na ulicy, na siłowni. Najlepiej jednak czują się w barach karaoke, gdzie mogą siedzieć godzinami, na przykład po egzaminach, by odreagować stres. Śpiewają, rozmawiają i znów śpiewają, jakby chcieli się odciąć od świata zewnętrznego.

Andrzej Ruszer, Chiny

MP 4/2013