post-title Allan Starski: „Jestem człowiekiem do wynajęcia“

Allan Starski: „Jestem człowiekiem do wynajęcia“

Allan Starski: „Jestem człowiekiem do wynajęcia“

 WYWIAD MIESIĄCA 

To jeden z najbardziej znanych i cenionych scenografów na świecie, uhonorowany wieloma nagrodami filmowymi, także tą najważniejszą – Oscarem za scenografię do filmu „Lista Schindlera“ w reżyserii Stevena Spielberga. Stoją przed nim otworem drzwi do kina światowego, ale on najlepiej czuje się w Polsce, bo – jak twierdzi – jego dom jest w Warszawie.

O międzynarodowej karierze naszego rodaka, jego pracy jako członka Akademii Filmowej i polskiej kinematografii rozmawialiśmy w Wiedniu, gdzie Allan Starski podejmowany był jako gość honorowy LET’S CEE Film Festivalu i zgodził się udzielić wywiadu dla czytelników naszego pisma.

 

Podobno zarzekał się Pan, że nie powtórzy drogi życiowej ojca, który był autorem scenariuszy popularnych filmów powojennych?

Od dziecka interesowałem się filmami, w domu zawsze się o nich rozmawiało, były wokół mnie. Ale kiedy młodych ludzi ogarnia bunt, chcą zerwać z tym, w czym wyrastali. Ja chciałem zająć się grafiką użytkową, wtedy bowiem wydawało mi się, że praca nad filmem nie jest aż tak twórczym zadaniem.

 

Na szczęścia tak się nie stało. Jak młodemu scenografowi udało się zaistnieć w kinie światowym?

Jak się robi dobre filmy, z dobrymi reżyserami, to się odnosi sukcesy, jest się zauważanym. Mój drugi i trzeci film, który zrobiłem jako samodzielny scenograf, to filmy Andrzeja Wajdy, który wtedy był jednym z najbardziej znaczących reżyserów w Europie. Jego „Danton“ uzyskał duży rozgłos we Francji. Dzięki Wajdzie poznałem swiatowych reżyserów, między innymi Alana Pakulę.

Później robiłem bardzo znany serial „Ucieczka z Sobiboru“. Pracowałem też w Wiedniu, chyba nad największym filmem, jaki w latach 80. zrobili Austriacy, o Franzu Schubercie. Piąłem się po szczeblach tej filmowej drabiny, robiłem znane filmy, a potem przyszła propozycja od Stevena Spielberga. I wszystko potoczyło się jeszcze szybciej.

 

Kiedy przyszła propozycja od Spielberga, wiedział Pan, o czym będzie film?

Tak, wiedziałem. Wydaje mi się, że żaden serio pracujący twórca filmowy, nie zastanawiałby się nad tym, czy przyjąć propozycję od Spielberga.

 

Aby podjąć decyzję o udziale w nowym projekcie filmowym, musi się Pan zachwycić scenariuszem czy wystarczy nazwisko reżysera?

Najważniejszy jest reżyser, bo to on jest wyznacznikiem, czy film będzie dobry. Czasem na początku scenariusze nie wydają się aż tak ekscytujące, jednak jeśli trafią do rąk utalentowanych reżyserów, to ci w trakcie przygotowań potrafią słabszy scenariusz poprawiać, skorygować tak, by powstał dobry film. Wierzę więc w dobrych reżyserów.

 

Zdarzyło się Panu odrzucić jakąś propozycję i później tego żałować?

Nie często, ale jednak. Nie chciałbym o tym specjalnie mówić.

 

Aż tak bolesne to było?

W tym fachu często bywa tak, że dostaje się dobre propozycje w momencie, kiedy pracuje się nad innym filmem. Miałem kiedyś robić film z Volkerem Schlöndorffem, ale byłem w tym czasie zaangażowany w inny projekt. Potem bardzo tego żałowałem.

 

Pański ojciec przyjaźnił się ze Szpilmanem. Czy to w jakiś sposób pomogło Panu w odtworzeniu tamtych czasów na planie filmowym „Pianisty“ Romana Polańskiego?

Być może emocjonalnie było to pomocne, ale zawodowo musiałem się porządnie przygotować, tak jak do każdego filmu. Zrobienie scenografii to bardzo skomplikowany proces – trudne przygotowania, zgromadzenie olbrzymiej ilości dokumentacji.

 

Jak długo trwają takie przygotowania?

Do dużego filmu co najmniej pół roku, ale zdarzają się też takie projekty, jak ostatni, kiedy od momentu pierwszego spotkania z reżyserem do zakończenia mojej pracy minęły dwa lata. Najpierw gromadzę informacje, zdjęcia czy szkice na temat okresu, o którym opowiada film. Dyskutuję z reżyserem, operatorem, a potem zaczynam normalną pracę scenografa, robię projekty, gromadzę ekipę, buduję dekoracje.

W jednej ze swoich wypowiedzi mówił Pan, iż dokonując rozeznania terenu, w którym ma Pan pracować, oglądanie domów rozpoczyna Pan od piwnic i strychów. To prawda?

Nie wszędzie istnieją domy z piwnicami czy strychami; na przykład w Warszawie po wojnie nie zachowały się stare budynki, które kryłyby historię, ale w Wiedniu, Paryżu, Brukseli czy Krakowie – owszem. Na strych czy do piwnicy wynoszono stare rzeczy i to jest ten poznawczy i historyczny skarb.

 

Zasłynął Pan filmami wojennymi. Która epoka jest Panu najbliższa?

Zrobiłem sporo filmów, których akcja rozgrywa się w XIX wieku, niedawno stworzyłem scenografię do obrazu z czasów I wojny światowej. Wie pani, ja już tyle lat robię filmy, że gdybym ułożył je w kolejności i opracował swego rodzaju kalendarz, to obejmowałby on okres od 1793 roku po dzień dzisiejszy. Przygotowywałem też film z okresu cesarstwa rzymskiego i film Sci-Fi.

 

Współpracował Pan z Krzysztofem Kieślowskim, Andrzejem Wajdą, Agnieszką Holland, Stevenem Spielbergiem, Romanem Polańskim i innymi. Od którego reżysera nauczył się Pan najwięcej?

Od Wajdy. To mój mistrz. Jest fantastycznie uzdolniony plastycznie, potrafi genialnie przekazać scenografowi swoją wizję. I robi świetne szkice!

 

Oscar zmienił Pańskie życie?

Zmienił. Poszerzył możliwości pracy nad różnymi filmami, co jest dobre, bo ja jestem człowiekiem do wynajęcia i czekam na propozycje. Dzięki Oscarowi za pośrednictwem mojego agenta w Los Angeles otrzymuję propozycje również od reżyserów amerykańskich.

 

No i dzięki Oscarowi jest Pan też członkiem Akademii Filmowej…

No tak, co roku biorę udział w głosowaniu na filmy, kandydujące do Oscara. Cieszę się z tego, bowiem zawsze ceniłem amerykańskie kino. Ponadto Ameryka to miejsce, gdzie się film narodził, a bycie członkiem Akademii Filmowej pozwala mi na kontakt nie tylko ze sztuką filmową, która dla mnie jest najważniejsza, ale i z przemysłem filmowym.

 

Ma Pan też wpływ na kinematografię światową, bowiem i Pana pojedynczy głos decyduje o przyznaniu Oscara temu lub innemu filmowi, temu lub innemu twórcy. 

Tak, na kandydatów do Oscara głosuje pięć tysięcy osób, ale liczy się każdy głos. 

Myśli Pan, że Polacy nie mają szczęścia do Oscarów?

Przecież Andrzej Wajda był nominowany wiele razy i otrzymał statuetkę za całokształt pracy twórczej. Oprócz mnie i Ewy Braun, Oscara dostał też Zbigniew Rybczyński za krótki film, Jan A. P. Kaczmarek za muzykę. No i Janusz Kamiński!

 

W ubiegłym roku „W ciemności“ Agnieszki Holland otrzymało nominację do Oscara, ale nagroda przypadła innemu filmowi. 

Ten film miał w Ameryce świetne przyjęcie. Oscar to też kwestia szczęścia albo czasu, kiedy film był zrealizowany. Podobnie było przecież ze świetnym filmem Agnieszki Holland „Europa, Europa“, przy którym też pracowałem. Bardzo żałuję, że statuetki nie otrzymał. Życzyłbym nam więcej szczęścia, by nasze dobre filmy były zauważane.

 

Może w tym roku Agnieszka Holland będzie mieć więcej szczęścia, bowiem Czesi zdecydowali się wystawić jako swojego kandydata do Oscara film „Gorejący krzew“ w jej reżyserii. Co Pan na to?

Niestety filmu nie widziałem, ale gorąco Agnieszce kibicuję, bo robi świetne, głębokie filmy.

 

Sądzi Pan, że najnowszy film Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei“, który Polska zgłosiła jako swojego kandydata do Oscara, ma szansę na zdobycie tej najważniejszej nagrody filmowej?

Chciałbym, żeby Andrzej konkurował z Agnieszką w tym wyścigu. „Wałęsę“ widziałem, to ważny, uczciwy film. I widać w nim mistrzowską rękę Wajdy.

 

Tworzył Pan scenografię do wielu filmów Andrzeja Wajdy, ale przy jego ostatnim dziele Pana z nim nie było. Dlaczego? 

Jestem z Andrzejem w bardzo dobrej komitywie. Kiedy Wajda robił ten film, ja pracowałem nad innym. Oczywiście, gdyby padła z jego strony propozycja współpracy, na pewno bym zrobił wszystko, aby ten film zrobić. Ale są też inni, młodsi scenografowie, dobrzy w swoim fachu.

 

Przygotowywał Pan scenografię do filmu Władysława Pasikowskiego „Pokłosie“, który wywołał sporo emocji, nawet na etapie przygotowań, do tego stopnia, że producent zastanawiał się, czy nie nakręcić go na Słowacji. Pan też odczuł towarzyszące filmowi emocje?

Moja praca, czyli przygotowanie obiektów, odbywała się w Polsce i, mówiąc szczerze, nawet nie wiedziałem o pomyśle, by film realizować na Słowacji. Zbudowałem dekoracje, nie napotykając żadnych problemów.

Wie pani, to jest film, który porusza bardzo bolesne zagadnienia, trudne do zaakceptowania przez niektórych ludzi w Polsce. Film wywołał olbrzymie dyskusje – są ludzie, którzy go akceptują, są ludzie, którzy się sprzeciwiają takiej interpretacji tamtych wydarzeń.

 

A jak Pan odbiera ten film?

Jako dobry! Bardzo się cieszę, że przy nim pracowałem.

Czy ważne jest dla Pana, by film, przy którym Pan pracuje, był zgodny z Pańskimi przekonaniami? 

Zawsze staram się robić filmy, które mają duży budżet, są ciekawe scenograficznie i takie, z których przesłaniem się zgadzam. Owszem, interpretacja reżysera może biec w inną stronę niż początkowo na to wskazuje scenariusz, ale ja zawsze emocjonalnie angażuję się w filmy i wierzę, że będą zgodne z moim rozumieniem świata.

 

Jest Pan zwolennikiem koprodukcji?

Tak, ponieważ wydaje mi się, że europejskie filmy, znane nie tylko w jednym kraju, mogą konkurować z filmami amerykańskimi. Koprodukcja to możliwość pozyskania większej liczby widzów z różnych krajów, a także środków finansowych.

 

Jak na przykład film o Janosiku Agnieszki Holland?

Tak. Niedawno skończyłem niemiecki film „The Cut“, w którym główną rolę grał Francuz, reżyserem był Niemiec tureckiego pochodzenia, a ekipa była międzynarodowa. Myślę, że ten obraz zyska rozgłos.

 

Jak Pan świętuje swoje 70. urodziny?

Nie miałem na to czasu. Pewnie będę świętował kolejne. W listopadzie wydaję książkę o scenografii. Może ją wydacie na Słowacji?

 

Ma Pan jakieś kontakty na Słowacji?

Jednym z moich projektantów jest Słowaczka z Bratysławy (Zuzana Čižmarová), z którą współpracowałem przy wielu filmach. Moje ekipy to międzynarodowa mieszanka fachowców z różnych krajów: Chorwacji, Anglii, Włoch, Słowacji, Czech. Cieszę się, że mogę pracować z utalentowanymi ludźmi, bardzo dobrze się z nimi czuję.

 

A jak Pan się porozumiewa ze Słowakami czy Czechami?

Po angielsku, niestety.

 

Jest Pan gościem honorowym LET’S CEE Film Festivalu w Wiedniu. Jak ocenia Pan to przedsięwzięcie?

To szansa obejrzenia dużej liczby filmów, które często umykają uwadze widzów. Ale wie pani, ja mam tu mało czasu na oglądanie filmów, ponieważ do Wiednia przyjechałem głównie z powodu 20-lecia „Listy Schindlera“. Myślę, że wykonuję tu dobrą pracę, spotykając się z młodzieżą po pokazach tego filmu.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń
ZdjęciaStano Stehlik

MP 10/2013