post-title Dużo hałasu o nic

Dużo hałasu o nic

Dużo hałasu o nic

 KINO OKO 

Kiedy słyszę, że do kin wchodzi nowa polska superprodukcja, to czuję dreszcze. Jak w znanym przysłowiu, które tłumaczy, czym są uczucia ambiwalentne, czyli takie, które towarzyszą upadkowi w przepaść naszej teściowej w naszym nowym mercedesem. Polska superprodukcja? Serio?

Początkowo czuję radość, że może tym razem się uda i będziemy mieć wreszcie twór choć trochę przypominający amerykańskie widowiska filmowe, a już za chwilę dopada mnie pesymistyczna wizja tekturowych dekoracji, fatalnych efektów specjalnych tworzonych za pomocą komputera Atari i kolejna klapa z kategorii „1920 Bitwa warszawska”.

Bałam się, że tego rodzaju zawstydzenie i niesmak dopadną mnie już po pierwszych minutach dzieła o wdzięcznym tytule „Hiszpanka”. Tak się nie stało, przynajmniej nie w pierwszych minutach. Film w reżyserii Łuksza Barczyka pomimo pięknej strony wizualnej nie okazał się daniem wykwintnym.

Miłym zaskoczeniem było to, czego się najbardziej obawiałam. Wizualnie film odpowiada bowiem najwyższym standardom kina światowego. Pięknie kadrowany, ze wspaniałym prowadzeniem kamer, kolorystyką, scenografią, zdjęciami. Wszystko to zapiera dech w piersiach.

Nawet efekty specjalne mile mnie zaskoczyły, bo gdzie miał być wybuch, tam buchało ogniem, gdzie padały strzały, tam podskakiwałam w kinowym fotelu. Właśnie za to należą się twórcom brawa i gratulacje. I na tym koniec. Ładne to było, ale nudne i głupie okrutnie!

Potrawa została zaserwowana tak, jakby się jadło oczami – smakowało niestety jak stary kalosz gotowany w trocinach. Piękna oprawa wizualna to efekt niebotycznie wysokiego budżetu – film kosztował bowiem aż 25 milionów złotych, z czego 4 miliony stanowiło dofinansowanie z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej, czyli z pieniędzy podatników. Swoje dorzucił Urząd Marszałkowski i liczni sponsorzy.

Wszyscy sponsorzy byli przekonani o tym, że film będzie opowiadał o jedynym wygranym polskim powstaniu, tzn. powstaniu wielkopolskim, i będzie reklamą regionu. Ktoś ładnie oskubał licznych donatorów, bo powstania w filmie jest około 12 minut, a Wielkopolski tyle, co kot napłakał.

Scenariusz opowiada w sposób nieudolny i nudny o chiromantach, wirujących stolikach i seansach spirytystycznych. Nie mam nic przeciwko samej fabule, bo w okresie, w którym rozgrywa się akcja, faktycznie panowała moda na tego typu rozrywki ezoteryczne.

Gdy jednak mam oglądać wywoływanie duchów, to chciałabym się trochę bać, trochę obgryźć paznokcia, trochę się spocić ze strachu i czekać w napięciu, co dalej. A ja z zażenowaniem wzdychałam i co rusz, spoglądając na zegarek, zastanawiałam się, kiedy się skończą te katusze.

Nuda, brak logiki, aż chciało się krzyknąć: „Kończ waść, wstydu oszczędź!”. W filmie wzięła udział plejada polskich gwiazd (Frycz, Gierszał, Peszek) oraz kilkunastu aktorów zagranicznych.

Nawet nie będę Państwu opisywać, co kto i jak grał. Zażenowanie dopadało mnie bowiem w każdej sekundzie, bo wszystkich tych artystów cenię i szanuje. W sumie nie miało znaczenia, że grała pierwsza liga, skoro zagrała jak drużyna osiedlowa z prowincji.

Z pewnością można było te wydane miliony spożytkować lepiej, np. sfinansować pięć innych filmów pełnometrażowych. „Hiszpanka” nie przypadła do gustu ani krytykom, ani widzom. W weekend otwarcia film obejrzało około 16 tysięcy osób. Dla porównania, średniawa komedia Piotra Wereśniaka „Wkręceni 2” w ten sam weekend miała 132 tysiące widzów.

Jeszcze przed premierą zostałam zbombardowana wielkoformatowymi plakatami, które krzyczały do mnie, iż to „filmowe arcydzieło” i „historia, która przekracza granice wyobraźni”. Faktycznie trzeba mieć bardzo rozbudowaną, wykraczającą poza wiele granic wyobraźnię, aby zrozumieć, kto na to dał pieniądze i czemu scenariusz jest aż tak zły, a aktorzy tak drewniani, że można by kołki strugać.

Magdalena Marszałkowska

MP 3/2015