KINO OKO
Moja babcia zawsze mówiła, że kto szuka, ten w końcu znajdzie. Kiedy zobaczyłam, jak w filmie „Demon” bohater z zapamiętaniem kopie w ziemi, mój mózg od razu przywołał babciną mądrość i sparafrazował automatycznie: kto w ziemi kopie, ten w końcu coś wykopie i z pewnością będzie to trup.
Żaneta (Agnieszka Żulewska), mieszkanka polskiej prowincji, ma wyjść za mąż za poznanego w Anglii Piotra (Itay Tiran). Jej ojciec (Andrzej Grabowski) przygotował nowożeńcom prezent ślubny – ziemię i dom, w którym mają zamieszkać młodzi. Pan młody stara się, jak może, integrować z rodziną ukochanej i autochtonami, ale z tej integracji wychodzi tyle, że w ogródku wykopuje… ludzkie kości. Nie dzieli się z nikim tą informacją. Tymczasem świat dookoła niego zaczyna się zmieniać w dziwny, przerażający sposób.
Wesele toczy się według znanego nam polskiego stereotypu: hektolitry wódki, pijackie tańce, dzikie wygibasy i trzęsąca się od muzyki stodoła. I właściwie nie dziwi fakt, że po spożyciu takiej ilości alkoholu pan młody wpada w trans.
To jednak nie bimber pędzony przez teścia jest sprawcą halucynacji i mamrotania. Widz przecież pamięta wykopki, jakie urządził sobie Anglik w ogródku teścia. Gdy Piotr zaczyna bredzić w nieznanym sobie języku jidysz, wszystko staje się jasne! Zaczerpnięty z żydowskiego folkloru dybuk opętał cudzoziemca na polskiej ziemi.
Film Marcina Wrony „Demon” miał być z założenia ambitnym kinem gatunkowym, czymś w rodzaju horroru artystyczno-intelektualnego. Niestety takie mariaże udają się rzadko i tylko mistrzom, a Wrona, choć zapowiadał się bardzo dobrze, to w „Demonie” nie do końca wywiązał się z zadania.
Z horroru mamy tu wiele: niepokojącą scenerię, świetny klimat wywołany kolorystyką, lato prezentujące się momentami jak szary listopad, błoto i strugi deszczu, stalowe chmury i piękne kadry pełne tajemniczości i strachu, a na koniec płytkie groby z ludzkimi kośćmi.
Elementy układanki się zgadzają, ale… Tu pojawia się zgrzyt. Niestety, poprzez umieszczenie akcji na polskim, wiejskim weselu, reżyser naraził się na porównania ze Smarzowskim, przy którym wypada gorzej. Smarzowski dokonał analizy społecznej, Wrona tylko prześlizgnął się po niej. Postaci „Demona” są jakby kopiami bohaterów „Wesela” i brak im cech indywidualnych.
Wrona nie chciał jednak się skupiać na samym stereotypowym pijaństwie Polaków. Do tego samego pudełka spakował nie tylko opętanie, żydowski folklor i polską tradycję weselną, ale także temat znany z „Idy” czy „Pokłosia”, czyli motyw pamięci historycznej i jej traktowania przez Polaków. Dybuk, żydowski upiór wykopany z płytkiego grobu, ma przypominać, że los, historia i pamięć grzechu nie dają się łatwo wymazać.
Niestety, pomimo wszystkich plusów, głównie wizualnych, w filmie „Demon” coś się fabularnie rozjeżdża, a scenariusz jest jakby niedopracowany. Niektóre wątki nie zostają doprowadzone do końca, urywając się gdzieś po drodze. O koegzystujących ze sobą kiedyś społecznościach żydowskiej i polskiej nie dowiadujemy się nic – jakie były ich wspólne losy pozostaje tajemnicą.
Czuję pewien niedosyt, bo ani nie bałam się jak na horrorze, ani nie poczułam się dopieszczona artystycznie bądź filozoficznie. A szkoda, bo potencjał historii był duży. Niestety. Wrona już nie będzie miał okazji pokazać nam wszystkich swoich umiejętności artystycznych. Reżyser popełnił samobójstwo – 19 września zeszłego roku, w czasie festiwalu filmowe w Gdyni powiesił się w pokoju hotelowym. Poprzez pryzmat tego zdarzenia film ogląda się nieco inaczej.
Magdalena Marszałkowska