post-title Nie kupujcie syrenek

Nie kupujcie syrenek

Nie kupujcie syrenek

 KINO OKO 

Przeczytałam, że powstał polski horror taneczno-muzyczny z elementami thrillera i science fiction. Zabrzmiało to w mojej głowie jak radosna pieśń, że oto ktoś ma odwagę łamać stereotypy, ma dystans i oryginalny pomysł.

Gdy się okazało, że w filmie tym ma zagrać plejada najlepszych aktorów od Kingi Prajs, przez Magdalenę Cielecką, Katarzynę Herman po Jakuba Gierszała, zawyłam z zachwytu, że oto szykuje się nam polska wersja „Miasteczka Twin Peaks”, że będzie absurdalnie, zaskakująco i inteligentnie.

Tak, jak zawyłam przed seansem, tak wyłam w oniemieniu aż do napisów końcowych. To, co zobaczyłam, spełniło wszystkie oczekiwania, ale w zupełnie innym kontekście. Owszem, „Córki dansingu” w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej zaskoczyły mnie, ale bardziej niż uśmiech cisnął mi się na usta grymas bólu. Znowu obiecałam sobie gruszki na wierzbie. Bądźmy szczerzy, kino polskie nie jest gotowe na eksperymenty rodem z Davida Lyncha.

O czym to miało być? Dwie syreny, Złota (Michalina Olszańska) i Srebrna (Marta Mazurek), trafiają do rozrywkowego zespołu muzycznego, grającego na dansingach. Wszystko dzieje się w czasach ciężkiej komuny, lud się bawi, zespół pobłyskuje cekinami, wódka się leje, trup ścieli się gęsto, porucznik MO jest lesbijką, a wszystko okraszone polskimi hitami muzyki rozrywkowej z tamtych lat.

Taki scenariusz w konwencji „zabili go i uciekł” mógłby się obronić, bowiem nagromadzenie absurdu i wielopiętrowe metafory mogłyby być największym atutem tego filmu.

Niestety. Zrobiło się płasko tam, gdzie miała być głębia – cekiny i pióra w pupie nie są tymi niuansami psychologicznymi, które znamy z Almodovara. Pomysł był, ale realizacja się rozleciała. Znowu coś nie zagrało, coś się rozeszło w szwach i wyszło żenująco, głupawo i nudno.

Czy to scenariusz Roberta Bolesty, czy reżyseria Agnieszki Smoczyńskiej, tego nawet nie chce mi się analizować. Ładne to było, wizualnie nawet momentami bardzo smaczne. Prajs z Cielecką nie zawiodły i widać, że dawały z siebie wszystko. Aktorzy tak, kolorystyka tak, zdjęcia tak.

Cała reszta NIE! Coś, co mogło być intelektualnym wyzwaniem, mariażem poczucia humoru i refleksji, okazało się wydmuszką. To taki talon na balon, obiecujący złote góry, a serwujący pustkę. Poszukiwanie miłości, bycie innym, odszczepieńcem (syreny) to piękny temat, który u Lyncha został wspaniale poprowadzony choćby w „Człowieku słoniu”, na którym płakałam, poruszona do głębi, choć wiem, że człowiek słoń nie istnieje, tak jak nie istnieją syreny.

Metafora, gdy dobrze poprowadzona, może bardziej wzruszać niż kawa wyłożona na ławę. W „Córkach dansingu” ani metafora, ani kawa na ławę, ani nieszczęśliwa miłość nie łapią za gardło. Tu w gardle rośnie wielka klucha złości, że poświęciło się dwie godziny życia na film, który udaje COŚ, a jest niczym.

 

Film dostał kilka nagród, to fakt, twórcy uzyskali pieniądze z Instytutu Sztuki Filmowej, to fakt. Czy ktoś był pod wpływem narkotyków? Czy może decydenci po przeczytaniu scenariusza myśleli tak, jak ja, że szykuje się nowa fala abstrakcji na miarę Monty Pythona, surrealizmuLyncha? Ja się czuję oszukana. To było do bani.

Magdalena Marszałkowska

MP 6/2016