Z Agnieszką Holland o zranionej Europie

 WYWIAD MIESIĄCA 

Agnieszka Holland przybyła do Bratysławy, by podczas festiwalu filmowego „Febiofest” przedstawić swój najnowszy film „Pokot“, nagrodzony na tegorocznym Berlinale Srebrnym Niedźwiedziem. Przy tej okazji porozmawiałyśmy zarówno o kinematografii, jak i o problemach, dotyczących współczesnego świata, jak nacjonalizm, faszyzm czy dyskryminacja.

 

Film „Pokot“, zrealizowany we współpracy polsko-niemiecko-czesko-szwedzko-słowackiej przyniósł Pani na tegorocznym festiwalu filmowym w Berlinie Srebrnego Niedźwiedzia. Dlaczego podjęła się Pani tematu ekologicznego?

Film mówi o naszym stosunku do przyrody, o tym, że nie jesteśmy na tej planecie sami. Jesteśmy za nią odpowiedzialni, ale nie jesteśmy jej właścicielami. Niektórzy myślą inaczej, mylnie interpretując biblijne słowa.

Czy to manifest polityczny?

Manifest to zbyt silne słowo. To stawianie pytań, gdyż takie zadanie ma artysta. Niektórzy te pytania odbierają jako odpowiedzi. To nie miał być żaden manifest polityczny, przecież film zaczęliśmy kręcić cztery lata temu, za poprzedniego rządu. No, ale niechcący trochę się stał wypowiedzią polityczną, gdyż obecna władza ekologię widzi jako jednego ze swoich wrogów, jako fanaberię lewaków. A Ziemia przecież nie jest ani lewicowa, ani prawicowa.

 

Czym jest dla Pani nagroda uzyskana w Berlinie? Podobną dostał kilka lat temu Andrzej Wajda, można więc powiedzieć, że przejęła Pani od niego pałeczkę?

Andrzej Wajda był moim przyjacielem, mentorem i jest w tym coś symbolicznego, że oboje otrzymaliśmy taką nagrodę. Czuję się jak spadkobierca pochodni, z którą trzeba biec dalej. Należę do starszego pokolenia reżyserów, choć Andrzej Wajda, kiedy odbierał tę nagrodę, był starszy niż ja teraz.

Odbieram to jako odpowiedzialność, która spoczywa na nas starszych, by zarazić młodych odwagą, aby nie bali się wyjść ze strefy komfortu. Jeszcze chwilę z tą pochodnią pobiegnę, potem przekażę ją komuś innemu.

 

Może córce Kasi Adamik, która też jest reżyserem?

Nie wiem, komu ją przekażę, bo przecież to nie jest kwestia rodzinna. Taką pochodnię przekazuje się komuś, kto ma otwarte ręce.

 

Jest wielu takich reżyserów z otwartymi rękoma?

Myślę, że jest ich wielu, czy to w szeregach młodszego, czy starszego pokolenia.

 

A jak się mają kobiety-reżyserki?

Nasza średnia krajowa jest wyższa niż średnia światowa, ale oczywiście kobiety mają trudniej niż mężczyźni. Sporo dziewcząt dostaje się do filmowej szkoły reżyserskiej, robią fantastyczne etiudy, krótkie filmy, wygrywają konkursy międzynarodowe, a potem tylko niektórym udaje się nakręcić film fabularny.

Może trochę łatwiej mają reżyserki filmów dokumentalnych, ale pozostałe muszą pokonywać cały tor przeszkód. I nawet jeśli uda im się zrobić pierwszy czy drugi film, to wcale nie jest oczywiste, że z trzecim nie będą mieć problemów. Niewiele kobiet może pochwalić się regularną karierą reżyserską.

Ale oprócz mnie, mojej córki i mojej siostry (Magdalena Łazarkiewicz – przyp. od red.) w Polsce jest sporo interesujących reżyserek, jak na przykład: Gośka Szumowska, Dorota Kędzierzawska, Agnieszka Smoczyńska, Ania Kazejak.

 

Wspomniała Pani, że średnia światowa w świecie reżyserów jest niekorzystna dla kobiet. Głos kobiet w tej branży jest mniej słyszalny? 

Kilka lat temu zaczęto o tym krytycznie dyskutować, ale i tak liczba reżyserek zmalała – stanowimy tylko 7 procent! To niesamowite, kiedy sobie uświadomimy, że przecież kobiety tworzą ponad 50 procent populacji!

 

Jak odbiera Pani dyskryminujące kobiety wypowiedzi prezydenta Donalda Trumpa czy polskiego eurodeputowanego Janusza Korwin-Mikkiego? Powinny kobiety odważnie brać życie do swoich rąk? 

Oczywiście! I biorą! W Polsce przecież 8 marca odbyły się protesty w dużych i małych miastach. Jesteśmy świadkami narodzin świadomości społecznej. Kiedy jeździłam po Polsce z moim najnowszym filmem, odwiedziłam wiele miast i miasteczek, gdzie po projekcjach spotykałam się z widzami. Na widowni były i młodsze, i starsze kobiety, które podczas dyskusji twierdziły, że już się nie dają wepchnąć z powrotem na półkę między kościołem a kuchnią.

Nie może być powrotu do 3 razy K, jak to się określało za czasów hitlerowskich: Kuche, Kirche, Kindern. Widać, że ten zryw jest autentyczny i świadomy. Kobiety chcą świadomie korzystać z własnych praw. Do tej pory polski feminizm był według mnie elitarny, a jego wzorem były zachodnie zachowania; teraz obserwujemy oddolne przebudzenie.

 

Oprócz Polski gdzieś jeszcze można coś podobnego zaobserwować? 

Podobne rzeczy dzieją się w Stanach Zjednoczonych. Przebywałam w Los Angeles właśnie podczas tego tygodnia, kiedy odbywało się zaprzysiężenie prezydenta Trumpa. Dzień później przez całe Stany Zjednoczone w ramach protestu przeszły olbrzymie pochody, w których wzięło udział dwa i pół miliona ludzi. W samym Los Angeles było 850 tysięcy osób! To są poważne protesty świadomych ludzi.

 

Paradoksalnie więc dyskryminujące wypowiedzi niektórych mężczyzn pomagają się obudzić kobietom, by podjęły walkę o własne prawa?

Zawsze tak jest, że presja uruchamia mechanizmy potrzebne do obudzenia świadomości, czym jest wolność. Bezprawie otwiera oczy na to, czym jest prawo.

Obawia się Pani nacjonalizmu i faszyzmu? 

Nacjonalizm jest bardzo niebezpieczny, a faszyzm może być kolejnym etapem po nacjonalizmie. Jeśliby do nacjonalizmu, ksenofobii i nienawiści dodać metodę „dziel i rządź!“, poszukać wrogów, to logiczną jego pochodną stanie się faszyzm. Dziwię się tym mniejszym krajom, jak Polska, która przecież nie jest jakimś supermocarstwem, że podgrzewane są tam nastroje nacjonalistyczne.

Te nigdy nie pozostają bez odpowiedzi. Kiedy na przykład w Polsce ktoś podgrzewa antyniemieckie emocje, to logiczne się staną antypolskie nastroje w Niemczech. W ten sposób zamiast budować mosty, budujemy mury. Nie byłoby dobrze, gdyby Polska znalazła się między nacjonalizmem niemieckim a rosyjskim.

 

Czuła Pani, będąc w Berlinie, jakieś antypolskie nastroje?

Czułam ogromne rozczarowanie i zaskoczenie Polską. Na początku marca odwiedziłam Berlin, ponieważ byłam zaproszona na debatę, zatytułowaną „Zraniona Europa“. Uczestnikami tej debaty nie byli politycy, ale artyści i osobistości z różnych krajów europejskich, jak Grecja, Hiszpania, Niemcy czy Francja. Padło tam niestety pytanie, co się stało z Polską, do tej pory prymuską, która była synonimem sukcesu i modernizacji, ale na oczach wszystkich zaczęła kroczyć w innym kierunku.

 

Jest Pani powiązana również ze Słowacją i Czechami, czy zatem pytają Panią też o te kraje? 

Tak, pytają, ale rzadziej, gdyż to są mniejsze państwa.

Ale to, co się w nich dzieje, też chyba niepokoi Europę? Na przykład obecność neofaszystów w słowackim parlamencie? 

Tak, jest to niepokojące. Niektórzy zachodni politycy najchętniej by to wyjaśnili niedostateczną dojrzałością naszych krajów do integracji w ramach Europy. Według niektórych to właśnie kraje postkomunistyczne zaraziły pozostałych populizmem i nacjonalizmem.

 

A Pani jak to odbiera? 

To jakiś mistyczny sposób myślenia. Z drugiej strony rozumiem te państwa europejskie, szczególnie Niemcy, które w nasze kraje zainwestowały sporo pieniędzy. W ich odczuciu było to zbędne, gdyż nie mogą na nas liczyć, skoro nie działa solidarność europejska. Szczególnie w kwestii uchodźców.

Nienawiść do uchodźców to również motto niektórych słowackich polityków.

Po zeszłorocznych wyborach na Słowacji obejrzałam film o wyborcach Kotleby. Widziałam w nim młodzieńca z ogoloną głową, który krzyczał: „Wielka Słowacja! My teraz pokażemy światu! Wstaniemy z kolan!“. Jak to mówi ktoś w Polsce, jest to dosyć groteskowe, ale gdy takie słowa wypowiada ktoś na Słowacji, to jest to supergroteska!

To jakaś rozpaczliwa próba znalezienia sposobu, jak się dowartościować. Tu chodzi zapewne o ludzi ze średniej warstwy, którzy się nie odnaleźli i czują się niepewnie po transformacji czy masowych emigracjach.

 

Kiedy mówi się o wyborcach Kotleby, zazwyczaj wspominani są młodzi ludzie, ale sondaże wskazują, że wspierają go również kobiety, a nawet starsze kobiety. Rozumie to Pani?

Trudno to zrozumieć. Prawdopodobnie działa tu syndrom sztokholmski (stan psychiczny ofiary, który usprawiedliwia zachowanie swojego oprawcy – przyp. od red.). Podobnie było w przypadku kobiet, które głosowały na Trumpa.

 

Można też mówić o syndromie sztokholmskim w przypadku osób zafascynowanych Rosją, których jest całkiem sporo na Słowacji?

Nie wiem o tym zbyt dużo, ale może jest to raczej podziw dla skuteczności Putina? Bo Trumpa czy naszych polityków hamują pewne demokratyczne mechanizmy kontrolne. Ale ci wszyscy macho najchętniej nie mieliby żadnych pęt i robili wszystko tak, jak im się zachce, czyli tak, jak to robi Putin.

 

A co możemy zrobić my, by temu zapobiec? 

Nie da się temu zapobiec, ponieważ to się zaczęło. Trzeba po prostu robić swoje i mieć nadzieję. W Polsce pokładam nadzieję w ruchu kobiet świadomych swoich praw.

Małgorzata Wojcieszyńska
ZdjęciaStano Stehlik

MP 4/2017