post-title Joanna Kożuch o animacji, czyli jodze dla wytrwałych

Joanna Kożuch o animacji, czyli jodze dla wytrwałych

Joanna Kożuch o animacji, czyli jodze dla wytrwałych

 WYWIAD MIESIĄCA 

Gdzie można się poczuć jak na piedestale ludzkiej głupoty? Jak to jest realizować film wraz z mężem? Ile dzieliło ją od nominacji na Oscara? O tym i o wielu innych sprawach rozmawiałam z Joanną Kożuch – reżyserką i autorką filmów animowanych, uznawanych i nagradzanych na wielu festiwalach, naszą rodaczką od kilkunastu lat mieszkającą w Bratysławie.

 

Podobno miałaś szansę na Oscara, biorąc udział w 34. Warszawskim Festiwalu Filmowym, który odbył się w październiku?

Sam udział w tym festiwalu to już duże wyróżnienie, a o nominacji do Oscara można byłoby marzyć, gdybym ten festiwal wygrała. Startowałam tam z filmem „39 tygodni i 6 dni“, który jest moją i mojego męża opowieścią o oczekiwaniu na dziecko.

Kiedy byłam w ciąży z pierwszą córką, postanowiliśmy notować i szkicować to, co w związku z tym przeżywaliśmy. A ponieważ oboje (Boris Šima – przyp. od red.) jesteśmy animatorami, to te obrazy były automatycznie pomysłami na film.

 

Jak wygląda praca nad takim filmem?

Trzeba mieć pomysł, pisze się treatment, czyli tekst, który jest streszczeniem tego, o czym chce się zrealizować film. Przy filmach animowanych trzeba narysować każde ujęcie – nazywa się to storyboard (scenariusz obrazkowy). Robi się go dla każdego filmu animowanego – krótkiego i długiego. Potem jeszcze animatik i scenariusz techniczny, w którym kładzie się nacisk na dane techniczne, jak na przykład ruch kamery.

 

To strasznie dużo pracy!

Tak, nasze koleżanki to nazywają jogą dla wytrwałych.

 

A jak zdobywa się fundusze na taki film?

Wtedy napisaliśmy krótki tekst do słowackiego Funduszu Literackiego i w ramach konkursu udało nam się pozyskać wsparcie finansowe. Ale większość naszych projektów wspiera słowacki Fundusz Audiowizualny, bez którego nie zrobilibyśmy nic. A potem to już klasyka: szuka się producenta i pracuje.

 

To chyba przyjemne wyzwanie, kiedy nad projektem pracują oboje małżonkowie?

Fajnie było, ale już nigdy więcej. Wystarczyło tej współpracy (śmiech). Animacja ma to do siebie, że sporo czasu spędza się samemu czy w tym przypadku z mężem, więc potem to naturalne, że obcowanie z tą samą osobą – i w pracy, i w domu – może być wyzwaniem. I my w pewnym momencie stwierdziliśmy, że fajnie, spróbowaliśmy, cieszymy się z efektów, ale starczy nam tej współpracy na długo.

 

A jak byś opisała efekt tej współpracy?

Powstał eksperymentalny film animowany, w którym dziecko i kobieta w ciąży nie pojawiają się ani razu. Ale za to jest sporo zapachów, jedzenia, animacji ognia, wody, czasu i ziemi. Miał to być animowany dziennik. Ja się bawiłam animacją wody, Borisa najbardziej interesował czas. W tym filmie chodziło o to, żeby pokazać niby te same rzeczy, ale przecież każde z rodziców widzi je z innej strony. Chcieliśmy notować emocje. Automatycznie wkradł się tam surrealizm, który ja bardzo lubię i wszędzie go wciskam.

 

Jak długo trwały prace nad filmem?

Ciążę przeżywaliśmy 7 lat temu i wtedy powstawały pierwsze szkice, ale potem projekt jakiś czas przeleżał. Kiedy do niego wróciliśmy, kosztował nas rok intensywnej pracy no i dodatkowo poświęciliśmy mu jeszcze pół roku na testach animacji. W międzyczasie realizowaliśmy inne projekty. Och, świetnie by było robić tylko jedną rzecz w danym czasie, ale to tak w tym świecie filmowym nie działa. Obecnie na przykład ubiegamy się o trzy granty, a dopiero wiosną lub w przypadku jednego z nich latem, dowiemy się, czy zyskają one wsparcie finansowe.

 

To nad czym teraz pracujesz?

Nad filmem o ludzkiej głupocie. To będzie film, którego polski tytuł brzmi „Było sobie morze…“. Chodzi o Morze Aralskie, które wskutek ludzkiej interwencji wysycha. Chcę pokazać tragedię tych, którzy zostali w mieście, będącym kiedyś miastem portowym. Moim bohaterem jest m.in. były marynarz, którego kuter rybacki nadal stoi na słonym piasku, choć morze znajduje się obecnie ok. 150 kilometrów dalej. W miasteczku działa jeszcze ostatni hotel.

Ci ludzie, którzy stamtąd nie uciekli, żyją przeszłością. Kapitan cały czas wraca we wspomnieniach na morze, któremu poświęcił 20 lat swojego życia. Obecnie mieszka w przyczepie kempingowej. Inny człowiek, który nas zawiózł swoim samochodem nad morze, czyli tych 150 kilometrów dalej, postanawia wziąć na ten wyjazd swojego 7-letniego syna. Po co? Żeby zobaczył morze, bo nigdy go jeszcze nie widział, choć codziennie bawi się na słonym piasku!

Co Cię ujęło w tej historii najbardziej, że postanowiłaś o niej zrobić film?

Ludzie, którzy są cudowni, serdeczni, ale mają w sobie ciszę. W innych miejscach Uzbekistanu turysta jest na wagę złota, o niego biją się sprzedawcy, oferując kilo ryb, garnitur czy miednicę. A tam jest cicho. I biednie. Tam się dokonała jedna z większych katastrof ekologicznych ludzkości, która była zapoczątkowana w latach 60. ubiegłego stulecia poprzez nierozsądne decyzje o stworzeniu na tych terenach mocarstwa bawełny.

 

Jak wpadłaś na ten temat?

Czytałam „Imperium“ Kapuścińskiego i doszłam do jednego z rozdziałów, właśnie o Morzu Aralskim. Wtedy poczułam, że muszę tam pojechać. Kiedy tam dotarłam poczułam się jak na piedestale ludzkiej głupoty. Morze wyschło, została słona pustynia, a w pobliżu jest jeszcze wyspa, która była tajnym poligonem, gdzie testowano broń biologiczną!

 

Zapamiętujesz takie obrazy, na podstawie których potem realizujesz film animowany?

W to miejsce wróciłam drugi raz w 2014 roku z aparatem fotograficznym. Na podstawie zdjęć będę rysować ludzi – bohaterów filmu. Trochę zmienię ich rysy, żeby nie można ich było tak łatwo zidentyfikować.

To będzie film z morałem?

Zdecydowanie tak! To klasyczna historia ludzi, którzy są małymi pionkami w historii. Żyją w takich, a nie innych warunkach, bo ktoś „u góry“ tak zdecydował. Oni nie mieli tu nic do powiedzenia, nie mają dokąd uciec. Nie mam ambicji zbawiać świata, to by było naiwne z mojej strony. Nie lubię patetyzmu, żeby mówić, iż jesteśmy odpowiedzialni za Ziemię. No, ale jesteśmy!

 

Skąd Twoje zainteresowanie animacją?

Przypadkiem, jak większość rzeczy w moim życiu. Chodziłam do liceum plastycznego i wymarzyłam sobie malarstwo. Dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych do Poznania, gdzie oprócz pracowni na swoim wydziale można było korzystać z pracowni na innym wydziale. Zawsze fascynowała mnie fotografia.

Czułam magię, kiedy w ciemni wkładałam do chemicznych roztworów papier, a na nim powoli pojawiały się kontury, zarysy, aż wreszcie można było zobaczyć zdjęcie w całości. Pomyślałam, że coś musi być uroczego w animacji, kiedy człowiek się tak namęczy, stworzy ileś tam rysunków, a potem puści to w ruch. Zdecydowałam, że chcę to przeżyć! Wybrałam tę pracownię tylko na pół roku, ale zostałam pięć lat i obroniłam się z filmu animowanego.

 

Czyli porzuciłaś malarstwo na rzecz ruchu?

Tak, ponieważ tego ruchu mi w malarstwie zaczęło brakować, a animacja okazała się w moim przypadku kombinacją idealną: obrazu i ruchu.

 

I animacja przyprowadziła Cię do Bratysławy na staż?

Od koleżanki z Bratysławy, która studiowała w Poznaniu, dowiedziałam się, że wybierając się na staż na tutejszą ASP, mogę jednocześnie studiować przedmioty ze szkoły filmowej. To mnie zafascynowało, bo mogłam dowiedzieć się wszystkiego na temat pracy kamerzystów, operatorów, montażystów, czyli zobaczyć całą profesję filmową, do czego na polskiej ASP nie ma wglądu.

Przyjechałam na pół roku, będąc na piątym roku studiów, ale od razu wiedziałam, że przedłużę mój pobyt na rok. Teoretycznie studiowałam na Vysokej škole výtvarných umení u pana profesora Fischera, a jednocześnie na filmówce.

 

I tu na filmówce poznałaś męża?

Tak, bo zajęłam jego miejsce przy stole. Kiedy się pojawił, zaczęliśmy się tym stołem dzielić. Dziś dzielimy razem życie.

 

Dla niego zostałaś na Słowacji?

Po rocznym stażu wróciłam do Poznania, ale roaming nie był tani, więc rachunki telefoniczne dawały nam do myślenia. Przyjechałam z powrotem, bo Boris kończył film, musiał jeszcze odbyć cywilną służbę wojskową. A potem znalazłam sobie pracę, potem studia doktoranckie. No i jakoś już komunikowałam po słowacku, a Boris w Polsce dziwił się, że ludzie się śmieją, kiedy on w pociągu pytał, czy to już Poznań „gówny“. To „ł“ jednak jest ważne (śmiech).

 

Skoro wspominasz dworzec, a w jednym z Twoich filmów akcja rozgrywa się właśnie na dworcu, zapytam, czy urzekł cię ten bratysławski? (śmiech).

Fascynują mnie pociągi. Z Mášą Orogváni, która jest współautorką scenariusza do „Fongopolis“, chciałyśmy zrobić film o człowieku, który się zgubił w labiryncie. Miałyśmy przed oczami muzyka, potem doprecyzowałyśmy scenariusz, że to będzie skrzypek, który gubi się na dworcu.

Bo najłatwiej przecież zgubić się w tłumie. Z dworca w Bratysławie jest tylko jedno zdjęcie, większość pochodzi z mostu Lafranconi, do którego dorysowywałam tory kolejowe. Pozostałe kadry to fotografie różnych dworców i zapowiedzi pociągów, które przysyłali mi znajomi, podróżujący do różnych zakątków świata.

A gdyby tak chcieć zajrzeć do Twojej pracowni, znalazłabym tam mnóstwo różnych rysunków?

Teraz sporo pracy robi się komputerowo, ale wcześniej rzeczywiście było u nas w domu mnóstwo makulatury. Córka w ubiegłym roku zaniosła ją do szkoły i chyba trochę dzięki temu wygrali jakąś nagrodę.

 

Da się wyżyć ze sztuki?

Boris pracuje nad animowanymi serialami telewizyjnymi dla dzieci, jak na przykład „Mimi i Lisa“ oraz „Websters“, a to oprócz satysfakcji jest też stała praca, która przynosi pieniądze. Oprócz tego bywają granty, jednak nie zawsze wszystko wygląda różowo. Ale przecież życie w ogóle nie jest proste, każdy musi dokonywać mnóstwo wyborów, kompromisów, o których my sobie nawet nie zdajemy sprawy.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Małgorzata Wojcieszyńska

MP 2/2018