WYWIAD MIESIĄCA
Na tegoroczny Visegrad Film Forum do Bratysławy przyjechał polski gość Marcin Łuczaj – przedstawiciel jednej z najbardziej liczących się firm dystrybuujących filmy New Europe Film Sales, która jest ukierunkowana na młodych twórców. Udało nam się spotkać z nim, by porozmawiać właśnie o kondycji kina w Polsce i na Słowacji.
Pana obecność w Bratysławie świadczy o tym, że jest zainteresowanie polskim filmem. To jest tendencja ogólnoświatowa?
Do tej pory w świecie kojarzono Wajdę, Kieślowskiego i Polańskiego. I to było na tyle, ale świat zaczyna zmieniać zdanie na temat polskiego filmu, dzięki sukcesom takich polskich twórców, jak Paweł Pawlikowski, Małgośka Szumowska, Agnieszka Smoczyńska.
Polskie filmy zarabiają dobrze?
Radzą sobie dobrze. Trudno oczywiście przebić kino amerykańskie, francuskie czy włoskie komedie, ale patrząc na wyniki frekwencyjne „Zimnej wojny“ Pawła Pawlikowskiego, która jest filmem czarno-białym, widzimy, iż jest to jeden z najbardziej dochodowych filmów w Europie.
Dlaczego więc nie zdobył Oscara?
Tego nikt nie wie. Ale trzy nominacje to jest duże osiągnięcie.
Czy z Oscarem łatwiej się sprzedaje filmy?
I tak, i nie. Ten film się sprzedał jeszcze przed rozdaniem Oscarów. On sam zdobył wiele innych ważnych nagród w świecie. No i oczywiście wcześniejszy film Pawła „Ida“, który Oscara zdobył, otworzył drzwi kolejnemu jego filmowi.
Studenci słowackiej filmówki znają te filmy?
Tak! Oni mogą nie znać filmów, które u nas odnoszą sukcesy, jak na przykład „Kler“ Smarzowskiego, ale dzieła mistrzów znają, a Pawlikowski do grona mistrzów dołączył.
Pozostałe dzieła Polaków jednak nie są tu znane. Z czego to wynika?
Nasze kino bywa dość depresyjne, a z kolei komedie są bardzo lokalne, nie przekraczają granic – nawiązania społeczne czy polityczne są dla obcokrajowców niezrozumiałe.
Czy można mówić o polskim fenomenie komedii romantycznych, które przyciągają rzesze widzów do polskich kin?
Mało tego, te komedie romantyczne pracują też za granicą, w takich krajach, gdzie mieszka dużo Polaków, czyli w Anglii, Skandynawii, Ameryce. Ale fenomen komedii romantycznych działa w każdym kraju, bo wszystkie kraje produkują swoje komedie. One po prostu dobrze się sprzedają, są dopasowane do dużej liczby widzów, są bezpieczne, proste, doskonale sformatowane, bez otwartych zakończeń, bez długich ujęć. Takie kino też jest potrzebne. Kino od początku było rozrywką. Jedni dobrze się czują z taką rozrywką, dla innych rozrywką jest długi film, który zmusza do myślenia.
No to chyba uniwersalności w produkcji filmów moglibyśmy się uczyć od Czechów, którzy potrafią opowiadać swoje historie – czy to o zwykłym życiu, czy o ważnych wydarzeniach – w sposób uroczy. Na czym polega ten fenomen?
My mamy chyba podobny problem jak Słowacy, bo robimy kino dosyć zaangażowane w nasze wydarzenia. Często jest ono mroczne, depresyjne, a Czesi opowiadają historie w sposób dowcipny. To kwestia podejścia. Chciałbym obejrzeć kiedyś takie polskie komedie, jakie zrobił Petr Zelenka. Ale z drugiej strony dawno nie widziałem czeskich nowości, bo przecież „Kola“, czy „Butelki zwrotne“ to filmy sprzed wielu, wielu lat.
Zacieśnianiu więzi między naszymi krajami mają służyć koprodukcje. Powstały więc takie filmy, jak „Zabić Sekala“ Vladimíra Michálka, „Janosik“ Agnieszki Holland i Kasi Adamik i wiele innych. To dobry kierunek?
Unia Europejska trochę zmusza do współpracy, a twórcy mieszają się na planie, dzieląc się swoimi doświadczeniami. To dobry kierunek, bo osoby czytające scenariusze mogą podzielić się swoimi uwagami, podpowiedzieć, co jest w danym kraju niezrozumiałe, i to zmienić.
Kolejnym przykładem był film „Czerwony kapitan“, w którym główną rolę zagrał Maciej Stuhr, a który nie zyskał w Polsce tak dobrych recenzji jak tu. To niezrozumiały film dla polskiego widza?
Takie filmy, jak „Czerwony kapitan“, są w Polsce zrozumiałe, ale nie staną się hitami. Podobnie jak filmy z Francji czy Niemiec nie podbiją naszej widowni. Ale odwrotnie – wejść na rynek francuski to duże osiągnięcie, bo największe dochody w Europie z kin osiąga właśnie Francja.
Tam jest kultura filmu na dużo wyższym poziomie; bywanie w kinie to niemalże codzienność, a dystrybutorzy przyciągają widzów specjalnymi karnetami, po zakupie których każdy bilet do kina kosztuje tylko dwa euro.
Z kolei w Niemczech dystrybucja jest utrudniona przez to, że każdy film musi być dubbingowany, a to są dodatkowe koszty, sięgające tysięcy euro. W kinie, owszem, filmy mogą być z napisami, ale potem, w telewizji musi być niemiecki dubbing.
Na Słowacji od wielu lat popularne są letnie seanse pod gołym niebem. Jak to wygląda w Polsce?
Też są popularne, przede wszystkim w miastach, gdzie ożyły rzeki. Jeszcze do niedawna miasta odwracały się od swoich rzek, a teraz odkrywają je na nowo. Seanse pod gołym niebem to ciekawa forma prezentacji, odświeżania starszych filmów.
Na to, by ludzie chcieli pójść do kina, pracuje cały sztabu fachowców. Praca ta wymaga dużych nakładów finansowych.Jak wygląda taka machina?
Wejście filmu do kin poprzedza cała kampania. To nie tylko bilbordy, spoty, płatne reklamy, ale też media społecznościowe, zapraszanie twórców na różnego rodzaju spotkania oraz namawianie przedstawicieli mediów do wywiadów z nimi… To są tygodnie pracy!
Ja zajmuję się kupowaniem filmów, czytaniem scenariuszy, podprowadzeniem filmu do jego premiery. A potem ktoś inny sprzedaje film do sieci kin, do linii lotniczych.
A jak się sprzedaje filmy do linii lotniczy? Nie tak samo jak do kin?
Nie do końca. Zakupy filmów do linii lotniczych rządzą się swoimi prawami. W tych filmach nie może być żadnych katastrof. Nie pokazuje się też filmów o zamachach. Oglądając filmy w samolocie, można zauważyć adnotację, że film był edytowany, co znaczy, że zostały z niego usunięte fragmenty pokazujące na przykład nagość czy w których słychać przekleństwa.
Linie lotnicze nie mają kontroli, kto siedzi przed ekranem, czy to dziecko, czy osoba dorosła, ale muszą zapewnić rozrywkę pasażerom. Ta zaś musi być bezpieczna.
Zauważa Pan, że filmy coraz częściej reagują na bieżące wydarzenia polityczne?
Tak, oczywiście. Ciekawą reakcją są filmy z gatunku sci-fi, które zapraszają widza do wędrówki w czasie, by zrozumieć, jak będzie funkcjonował nasz świat za jakiś czas, jeśli nie zareagujemy, jeśli nie zrobimy czegoś już dziś,. Idealnym tego przykładem jest serial „Opowieść podręcznej“ (na Słowacji znany jako Príbeh služobničky – przyp. red.).
W polskim kinie jest też sporo reakcji na wydarzenia polityczne czy społeczne, podobnie zresztą jak na Słowacji, gdzie bardzo wymowny stał się film „Ostrym nożem“ Teodora Kuhna. Taka rola dzisiejszego kina, żeby próbować zracjonalizować to, co się dzieje wokół nas.
Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: Stano Stehlik