Słowem i mieczem

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

Ślązak. Pracował w kopalni. Potem była Angola, Brazylia i Portugalia. W Bratysławie można go spotkać m.in. na złomowiskach albo w warsztacie, gdzie kuje żelazo. Z niego robi miecze. O kogo chodzi? Nie zgadniecie! O księdza! Oto niebanalna historia Leonarda Pawlaka.

Już na początku mnie zaskakuje, proponując, by zwracać się do niego po imieniu. „Leonard. Po prostu Leonard“ – mówi. I tak oto chwilę po poznaniu się jestem na ty z proboszczem parafii pw. św. Margity w bratysławskiej dzielnicy Lamač, gdzie służy od pięciu lat.

Lubi bezpośredniość, bo to skraca dystans, a jemu zależy na tym, by być blisko ludzi. „Nie wszyscy są na to gotowi, ja to szanuję i zwracam się do nich oczywiście tak, jak sobie tego życzą, do niektórych więc mówię: pán inžinier czy pani doktorka“.

Część parafian wie, że ksiądz ma szczególne hobby – wykonuje miecze. „Zobacz, czy tak wyglądają ręce księdza?“ – pokazuje swoje dłonie, uśmiechając się. Rzeczywiście, to ręce człowieka zapracowanego. Może właśnie dzięki takim dłoniom – niewymuskanym, nie elegancko zadbanym – dociera do wiernych? A nawet do niewiernych?

Kiedy pytam, czy do kościoła przychodzą też Polacy, wzdycha: „Jakoś ta polska tożsamość jest rozmyta. Nawet z Polakami rozmawiamy tu po słowacku, choć kaleczymy ten język“. Ale nie narzeka. „Jako ksiądz już 30 lat głoszę Ewangelię i rzadko kiedy miałem możliwość głosić ją po polsku“. Życie Leonarda, rzec by można, jest burzliwe, pełne zwrotów akcji.

 

Bez koloratki, bez sutanny

„Zawsze było mi bardziej po drodze z tymi owieczkami, które się zgubiły, nie zauważyły, że całe stado już się oddaliło“ – wyjaśnia mój rozmówca. Interesują go ludzie z krwi i kości, nawet ci porywczy, ze skomplikowanymi charakterami. „Może dlatego, że sam w młodości byłem buntownikiem?“ – zastanawia się na głos i wspomina, jak w latach 80. został usunięty ze szkoły za niepokorne zachowanie.

Ciężkiej pracy się nie bał. Już od dzieciństwa był do niej przygotowywany przez dziadka kowala, któremu pomagał w kuźni. Poszedł do pracy w kopalni, a stamtąd jakoś bliżej mu było do kapłaństwa. Jest nietypowym księdzem – bez koloratki, bez sutanny. „Po co? Po święceniach zrzuciłem sutannę. Ta przecież nie jest potrzebna do głoszenia Słowa Bożego“.

Pod baobabem

Rozmawiamy o życiowych poszukiwaniach, pytam więc Leonarda, gdzie czuł się najbardziej wolny. W tym względzie nasz bohater nie ma żadnych wątpliwości – tym miejscem dla niego była Afryka! „To nie tylko wspaniała przestrzeń, ale i mentalność ludzi, z jednej strony prosta, a z drugiej taka cudowna i wolna, nieograniczona normami kulturowymi, którymi my, tu w Europie, żyjemy“ – opisuje z ożywieniem i wspomina, jak z wiernymi siadali pod baobabem i rozmawiali.

„Czytaliśmy Biblię, a tubylcy dotykali jej stron, jakby pieścili każde słowo. Nie tylko słuchali Słowa Bożego, ale go dotykali“ – wspomina z nostalgią lata spędzone w Angoli, mimo że to nie było bezpieczne miejsce. „To, że gdzieś toczy się wojna, nie znaczy, że cały czas do człowieka strzelają. Owszem, były chwile gorsze i lepsze“ – opisuje.

 

Cięcie mieczem

„Po przygodzie z miną przeciwpiechotną, która prawie nauczyła mnie fruwać, wróciłem do Polski na leczenie, na rekonwalescencję. Przy tej okazji wykryto u mnie raka“ – wyrzuci z siebie nagle. Tu płynąca opowieść się kończy, jakby ktoś dokonał cięcia mieczem.  „To był palec boży“ mówi i wyjaśnia, że ma na myśli minę, nie dlatego, że spowodowała uszczerbek na jego zdrowiu, ale dlatego że uratowała go przed śmiercią z powodów onkologicznych.

Próbuję dopytać, jak to przeżył, ale wspomnienia są zbyt bolesne, choć dotyczą dość odległych czasów, bo roku 2005. „Ta mina dodała mi sił, ale z drugiej strony też odjęła. Było to bardzo trudne, bo zmieniła moje plany życiowe, przerwała to wszystko, co robiłem, co było mi bliskie“ – opisuje. Do dziś nie wie, co Bóg mu chciał w ten sposób powiedzieć. I jakby z nostalgią dodaje: „Byłem młodym facetem, silnym, pełnym wigoru“.

Przyglądam się dokładniej mojemu rozmówcy, który od razu wydał mi się silną osobowością. „Myślę, że było mi to potrzebne do osobistego dorastania i dojrzewania. Dotknęło mnie to bardzo głęboko“ – wyznaje. Przewartościował swoje życie. Dziś ważniejsze są dla niego stawiane pytania niż odpowiedzi.

 

Na Słowację przez Brazylię i Portugalię

Po traumatycznych przeżyciach Leonard wyjechał na dłuższy odpoczynek do przyjaciół do Brazylii, w pobliże Amazonii, zamieszkałej w 70 procentach przez czarnoskórych. „Czułem się tam jak w mojej ukochanej Afryce – ze względu na przestrzeń wokół siebie, ludzi, język, ciepło, afrykańskie potrawy, z tą różnicą, że tam nie strzelano“ – wspomina południowoamerykański etap życia. Potem przyszedł kolejny – dziesięć lat w Portugalii, gdzie obsługiwał 24 kościoły.

Centrum jego posługi kapłańskiej stanowiło Aveiro, nazywane portugalską Wenecją. Kiedy rozmawiamy o atrakcjach tego kraju, wiem, że Leonard byłby wspaniałym towarzyszem podróży, potrafiącym pokazać miejsca niebanalne, o czym zresztą mówi otwarcie. Dzieli się też spostrzeżeniami dotyczącymi mentalności tamtejszych katolików, porównując ich z tymi polskimi i słowackimi.

„My tutaj jesteśmy ukierunkowani na posługę sakramentalną, a tam nikt nie robi tragedii, jeśli nie odbędzie się msza święta. Tam najważniejsze jest Słowo Boże“ – ocenia i dodaje, że ani sakramenty, ani kościół nie zbawią człowieka, ale to Bóg zbawia!

W drodze do Ziemi Obiecanej

Dopytuję Leonarda, jak po tylu latach, spędzonych w innych kulturach, odnalazł się na Słowacji. „Pewien znajomy też mnie pytał, co ja robię na Słowacji z moją latynoską mentalnością. Nie, nie odnalazłem się. Jestem tu już pięć lat i wciąż się próbuję odnaleźć“ – kwituje.

Kto zdecydował o tym, gdzie pracuje? Teoretycznie miejsce posługi może sobie wybrać sam zainteresowany, ale w ostateczności to biskup inkardynuje, czyli ustala przynależność duchownego do konkretnej diecezji. Leonard wyjaśnia, że o losie księdza nie decyduje to, czy się sprawdził w danym miejscu, czy mu upłynęła jakaś kadencja. „Nie, to nie korporacja“ – mówi z uśmiechem.

Zastanawiam się więc na głos, czy mój rozmówca jest w Bratysławie szczęśliwy, ale dla niego to zbyt intymne pytanie. „Jestem zadowolony, to mój kolejny etap życiowy“ – opisuje i powołuje się na rozmowy ze swoim autorytetem, arcybiskupem Grzegorzem Rysiem z Łodzi, które to zaowocowały dogłębnym poszukiwaniem w Biblii odpowiedzi na różne pytania. „Odnalazłem w niej słowa dla mnie, zapisane w Księdze Rodzaju, rozdział XII, wiersz 1., w którym Bóg mówi do Abrahama, by opuścił ziemię swojego ojca i dotarł do Ziemi Obiecanej“.

Kuje żelazo, póki gorące

W drodze do tej Ziemi Obiecanej Leonard kuje miecze. Każdą wolną chwilę temu poświęca. „Ktoś odmawia różaniec, a ja ciągnę pilnik, uderzam młotkiem i wtedy moje myśli idą ku Bogu, wchodzę bardziej w siebie i tak mogę towarzyszyć ludziom, myśląc o nich“ – opisuje swoje niemal metafizyczne doznania podczas pracy w warsztacie, który zaraz odwiedzimy.

Jeszcze pytam o jego najpiękniejsze dzieło. Okazuje się, że podarował je wspominanemu już arcybiskupowi z Łodzi. Był to miecz dwuręczny z krzyżem jerozolimskim na głowni z jednej strony i napisem  „Żywe bowiem jest Słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny“ z drugiej. Leonard ma już na swoim koncie kilka mieczy szczególnych, które podarował innym.

Zazwyczaj spotyka się ze zdziwieniem, może czasami niedowierzaniem, że tak nietypowe dzieło wyszło spod jego ręki. Mnie pokazuje trzy miecze, nad którymi obecnie pracuje i które już wyglądają imponująco, choć Leonard wskazuje niedociągnięcia, wymagające korekty. To koronkowa robota. Nie dziwię się, że wymaga wyciszenia i pomaga w kontemplacji.

 

Miłość w czasach zarazy

Z takim rozmówcą czas płynie szybko, a przecież chcemy jeszcze zahaczyć o warsztat. Zanim się tam udamy, pytam mojego rozmówcę o aktualne podziały między ludźmi, związane z pandemią i szczepieniami. Mojej uwadze nie uszedł bowiem napis na drzwiach parafii, że do środka mogą wejść tylko osoby zaszczepione lub ozdrowieńcy.

Ksiądz mówi, że w takich czasach szczególnie trzeba stawiać na miłość i powołuje się na powieść Gabriela Garcíi Márqueza „Miłość w czasach zarazy“. To w niej znajduje motywację do poszukiwania czułości i miłości do drugiego człowieka, inspiracji, jak akceptować inaczej myślących. „Odpowiedzi na te pytania jest tyle, ilu jest ludzi. Każdy musi odkryć w sobie to coś, co powinien zrobić, by uchronić drugiego człowieka przed chorobą czy śmiercią“ – mówi i przyznaje, że często są to dyskusje bardzo trudne, bowiem niekiedy do rozmówców nie docierają żadne logiczne argumenty.

Okazuje się, że nawet parafialna skrzynka mailowa bywa zasypywana korespondencją, w której księża, a nawet sam papież Franciszek, nazywani są arcyheretykami. „Wtedy zastanawiam się, czy istnieje jeszcze choćby mizerna nić, łącząca te owieczki ze stadem“ – zastanawia się na głos. Nadziei upatruje właśnie w miłości i wraca do książki Marqueza, w której autor pokazuje, że warto czekać na pojednanie.

Skarby ze złomowiska

Nasza rozmowa w domu parafialnym dobiega końca. Teraz muszę już tylko przekonać Leonarda, by pokazał mi miejsce swoich medytacji. Trochę się zasłania bałaganem, ale wiadomo przecież, że bałagan świadczy o zaangażowaniu w pracę. Nie mylę się.

Już przy wejściu Leonard ukazuje przedmioty, które trudno zidentyfikować. „Wiesz, co to jest? To resor z ciężarówki, z niego potem powstanie miecz“ – wyjaśnia. Wszędzie widzę różne noże. „O! A to jest śrubokręt zrobiony z ruskiego traktora“ – pokazuje Leonard. Tak, tak, znalazł go na czyimś podwórku. A tak w ogóle to Leonard swoich skarbów poszukuje na różnych złomowiskach.

Z kolejnego przedmiotu, który zwraca moją uwagę, powstanie husarska szabla. Sporo białej broni czeka na wykończenie. W kolejnym pomieszczeniu znajduje się palenisko do hartowania mieczy. Atmosfera jest iście twórcza, Leonard okrasza ją jeszcze  recytacją fragmentu „Zemsty“ Aleksandra Fredry, w którym mowa o mieczach, Papkinie i pani Barskiej – szabli rejenta. Czyżby to był też ksiądz recytator? „Nie, nie, czasami uczę się wierszy na pamięć, żeby ćwiczyć szare komórki“ – wyjaśnia.

Sami swoi

Skoro tak wokół literatury krążymy, to pytam go jeszcze o film, a konkretnie o „Samych swoich” w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego. Leonard się uśmiecha. „Tak, tak, pytasz o moje nazwisko. A wiesz, że ten film znam na pamięć, bo w Angoli wraz z kolegą, innym księdzem, oglądaliśmy go setki razy?

Cztery godziny jechałem do niego przez busz, a mój kolega witał mnie w kamizelce, jak Pawlak z filmu. No i odpalał generator, byśmy mogli pooglądać klasykę polskiej kinematografii“ – wspomina z uśmiechem. Pytam Leonadra, czy zdarza mu się spotykać osoby o nazwisku Kargul, noszonym przez drugiego filmowego bohatera.

„Pewnie, że tak. Nawet tutaj w Bratysławie. Zadzwoniłem do ambasady, a tam w telefonie przedstawił się pan o nazwisku Kargul, więc ja mówię: Pawlak! W pierwszej chwili obaj podejrzewaliśmy siebie o żart“ – wspomina z uśmiechem. Wygląda na to, że moglibyśmy z Leonardem rozmawiać godzinami. I na poważnie, i na żarty. Żegnamy się, obiecując sobie kolejne spotkania. Bo to wielki przywilej przebywać z tak niebanalnym i inspirującym człowiekiem.

Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: Stano Stehlik

MP 1/2022