CZUŁYM UCHEM
Co jakiś czas przychodzi mi zmierzyć się z dziełem absolutnym. Celowo dozuję sobie tego typu atrakcje. Boję się, że mógłbym popaść w pompatyczność, głosząc peany i przy okazji bijąc pianę. Bo jak być świeżym, pisząc o dziele, o którym napisano już wszystko? Odpowiem krótko: nie wiem. Ale skoro już odkurzyłem ten album i postanowiłem o nim napisać, wykorzystam go jako okazję i pretekst, by podzielić się z Wami pewną obawą, towarzyszącą mi od jakiegoś czasu.
Album Blues zespołu Breakout, rocznik 1971, jego opus magnum, klasyka gatunku, klasa sama w sobie, legenda to dzieło, które już przeszło 50 lat broni swej pozycji i często się udowadnia, że będzie laurką tamtych czasów dla przyszłych pokoleń. Skąd ta pewność? – pytam.
Jest coś dziwnego w nas, Polakach, że tak pędzimy, na złamanie karku, nie oglądając się za siebie, rozpamiętując jedynie ewentualne potknięcia. Po drodze udaje nam się jednak stworzyć wiele wartościowych rzeczy. Wypychamy nimi kieszenie, ale te są niestety dziurawe i co rusz coś tracimy. W kieszeniach zostają jedynie rzeczy zbyt duże, aby przecisnąć się przez dziurę – kamienie.
Dobrze byłoby się zatrzymać, załatać dziury, obejrzeć się za siebie i pozbierać małe, zgubione diamenty, które są jeszcze w zasięgu wzroku, ale przede wszystkim wyrzucić z kieszeni kamienie. Trudno z nimi biec, można się potknąć. Frank Herbert pisał w Diunie: „…miłosierdzie to możność zatrzymania się choćby na moment. Nie ma miłosierdzia tam, gdzie nie można się zatrzymać”.
Bieg Polaków przez historię i jego mechanika to wielki temat i nie chcę go tutaj roztrząsać, bo ani tu miejsce, ani kompetencje ku temu, ale dostrzegam go jako niepodjęty, a przecież powinien być w centrum debaty publicznej.
Dostrzegam i, co za tym idzie, jestem niemal pewny, że za 50 lat płyta Blues i wszystkie dzieła jej podobne będą istniały jedynie w świadomości wąskiego grona ludzi wtajemniczonych, pasjonatów i praktyków, tak samo jak bezpowrotnie utracona ludowość, dzieła polskich kompozytorów czy literatura piękna, która miała odwagę nie chwytać się kurczowo tematu kamieni.
Uwarunkowania historyczne to jedno, ale sami też dorzucamy trzy grosze. Tak! Mało śpiewamy! A już, nie daj Boże, Niemena. Tego nikomu nie wolno! Świętość! A za pięćdziesiąt lat…
Pięćdziesięciolecie albumu Blues przebiegło na tyle niemrawo, że sam go nawet nie zauważyłem, a przy tym śledzę tematyczne fora, portale i wydarzenia. Tylko jakaś audycja w Polskim Radio i wznowienie płyty, co akurat cieszy. Cudze chwalimy, swego nie doceniamy. Tak wygląda cierpka w mojej ocenie rzeczywistość.
A co do samego albumu… Cóż mógłbym dodać od siebie… Pewnego dnia mój przyjaciel, Węgier, wysłał mi pytanie, czy znam tę piosenkę. Pisał, że trafił na nią przypadkiem i nie może się uwolnić od jej tematu gitarowego. Był oczarowany i chciał wiedzieć więcej, bo kawałek jest światowy.
Chodziło o Kiedy byłem małym chłopcem. Podobnych historii mógłbym przytoczyć jeszcze kilka. O tajemniczej mocy utworów, takich jak Oni zaraz przyjdą tu, Gdybym był wichrem, Co się stało kwiatom, Ona poszła inną drogą najlepiej przekonać się, śpiewając je lub grając, choćby w domowym zaciszu.
Zawsze, czy to z zespołem Jablco w Bratysławie, czy proYektone w Wiedniu lub innymi muzykami, z którymi brałem na warsztat utwory z tej lub innej płyty Breakoutu, była to duża przyjemność, wyzwanie i odkrywanie na nowo muzycznego języka. To esencjonalna, korzenna muzyka, z jednej strony niesamowicie wymagająca na pewnym poziomie, ale z drugiej przystępna, jak mało która, dająca się nucić, na przykład przy goleniu.
Łukasz Cupał