post-title Reporter Radosław Kietliński o wojnie:

Reporter Radosław Kietliński o wojnie:

Reporter Radosław Kietliński o wojnie:

 „Kto się nie boi jest głupi“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Jak wyglądają konflikty wojenne oczami reportera telewizyjnego? Czy strach jest czymś normalnym i jak sobie z nim radzić? Czy i jak pomagać? A także o zmęczeniu przeciągającą się wojną i wielu innych sprawach w rozmowie z wieloletnim reporterem TV Polsat Radosławem Kietlińskim.

 

Wiesz, że 20 czerwca to Światowy Dzień Uchodźcy?

Tak, wiem o tym.

 

Jak będziesz ten dzień obchodzić w tym roku?

Od kilku, czy już nawet kilkunastu miesięcy mamy kryzys uchodźczy na granicy polsko-białoruskiej, o którym od wybuchu wojny w Ukrainie chyba trochę zapomniano, a on przecież trwa nadal. Dotyczy setek, jeśli nie tysięcy osób! To nie jest powód do świętowania, ale dowód bezsilności.

 

Czyjej?

Międzynarodowej. Rządów, bogatych i bezpiecznych państw.

 

Czemu ma więc służyć taki Światowy Dzień Uchodźcy?

Pamięci i refleksji, by się zastanowić, co możemy dla tych ludzi zrobić. Bo to nie jest tak, że tu przyjeżdża ktoś z Iraku czy Afganistanu, żeby zburzyć nasz świat. To często wykształceni ludzie, którzy w czasach normalności byli w swoich krajach lekarzami, naukowcami itd., a teraz uciekają przed ortodoksyjnymi przywódcami muzułmańskimi albo skorumpowanymi rządami.

To nie do pomyślenia, że tacy ludzie kończą swoje życie na zimnej, mokrej, nieprzyjaznej granicy polsko-białoruskiej. Istniejący na tej granicy cmentarz muzułmański powiększa się w bolesny dla mnie sposób. To jest dla mnie nie do zaakceptowania.

 

Co zatem robisz?

Nie jestem bezczynny, wzywałem w moich mediach społecznościowych do wypracowania społecznej linii postępowania wobec tego problemu. Zaczęliśmy zbierać potrzebne rzeczy dla fundacji „Ocalenie“ i zawozić je bezpośrednio na granicę lub do punktów w Białymstoku.

Jakby tego było mało, to jeszcze ta wojna w Ukrainie!

Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, ruszyliśmy z pomocą dla Ukraińców – tych,  którzy walczą o wolność, godność i niepodległość swojego kraju. Kilkanaście razy byłem we Lwowie, Kijowie. Właśnie wróciłem z dłuższego pobytu w Kijowie.

 

Skąd bierzesz energię, by ciągle pomagać?

To nie jest tak, że ja mam niespożyte pokłady energii. Ja też jestem zmęczony. Zupełnie świadomie wyjechałem na tydzień za granicę, by oderwać się na chwilę od realiów okołowojennych, by się wyłączyć, odstresować, rozładować napięcie.

 

Jak pomagać mądrze?

Staram się reagować na potrzeby ludzi, których znam. Nie wymyślam sobie akcji, które chcę zorganizować, nie wiedząc, czy mają sens.

 

Czyli co robisz?

Kiedy na przykład dzwoni mój przyjaciel ze Lwowa i informuje mnie, że nie może wyjechać ze swojego kraju po zakupionych 40 radiostacji dla oddziałów obrony terytorialnej, to wyręczam go w tym. Odbieram zakupy ze sklepu w Polsce. Przy okazji ogłaszam zbiórkę w Internecie i pakuję zebrane rzeczy: żywność, odzież wojskową, środki medyczne i z tym wszystkim jadę do Ukrainy.

 

Ale w pewnym momencie przychodzi zmęczenie…

Ja to rozumiem. Funkcjonowanie na pełnych obrotach przez kilkanaście miesięcy jest bardzo trudne. Ludzie są zmęczeni wojną w Ukrainie, przeładowaniem miast, pustkami na półkach sklepowych. Może zastanawiają się, czy włączenie się w pomoc Ukraińcom było sensowne, czy błędem?

 

Masz jednoznaczną odpowiedź?

Spokojnie tłumaczę, że to jest wojna cywilizowanego świata z tym niecywilizowanym. Im dłużej broni się Ukraina, tym dłużej bezpieczna jest Polska, Słowacja czy Węgry, które nie zauważają tego zagrożenia. Wiktor Orban uważa, że zawarł pakt nieagresji z Putinem. Ja uważam, że z szatanem nie zawiera się paktów, bo to się może skończyć fatalnie.

 

Jakie predyspozycje musi mieć dziennikarz pracujący w strefach konfliktów wojennych? Masz jakiś pancerz ochronny?

Myślę, że nie.

 

Boisz się o swoje życie?

Często. Jeżeli ktoś się nie boi, to albo jest głupi, albo nie ma wyobraźni. Jeżeli nie ma wyobraźni, to prędzej czy później to się kończy tragicznie. Wbrew pozorom przebywanie w rejonie działań wojennych ma swoją logikę. Jest wiele zasad, do których trzeba się stosować, żeby maksymalizować swoje bezpieczeństwo.

 

Jak to się stało, że zacząłeś jeździć w takie miejsca?

Przez przypadek. Mój kolega z Mokotowa pod koniec lat 80. wyjechał do Francji. Na początku lat 90., kiedy rozwinął się konflikt na Bałkanach, zadzwonił do mnie z informacją, że organizuje konwój z darami do Sarajewa.

Dołączyłem do niego w Wiedniu, po uprzednim skonsultowaniu tego z władzami stacji radiowej, dla której wtedy pracowałem. Na miejscu okazało się, że mogę zostać dłużej, więc zostałem. Kiedy Serbowie zamknęli Sarajewo, spędziłem w nim kilkanaście miesięcy, nie mogąc opuścić miasta.

 

Zyskałeś wtedy spore doświadczenie.

Tak i kiedy wróciłem do Polski, to w kolejnych redakcjach, w których pracowałem, moi przełożeni, wysyłali mnie w takie miejsca, gdzie korzystałem z tego doświadczenia.

 

Dla kogo pracowałeś?

Najpierw, od lat 90., dla stacji radiowych. Potem dla TV Polsat, z którą jestem związany ponad 20 lat, gdzie pracowałem jako reporter, korespondent zagraniczny z Moskwy, Kijowa, z regionów objętych konfliktami albo kryzysami. Wysyłano mnie też w takie miejsca, nazwijmy to trudne, jak na przykład do Wrocławia w 1997 roku, kiedy była tam wielka powódź.

 

Jakie cechy umożliwiają Ci wykonywanie tego zawodu?

Mam w sobie ciekawość świata i lubię ludzi.

 

Skąd relacjonowałeś najtrudniejsze wydarzenia?

To dosyć obszerna mapa Bałkanów, łącznie z bombardowaniem Belgradu. Czeczenia, wojna w Afganistanie, w Iraku. Demokratyczna Republika Konga, Czad, wojny środkowoafrykańskie. Ale obsługiwałem także kryzysowe sytuacje, jak ataki na szkołę w Biesłanie czy teatr na Dubrowce.

Największe wyzwanie?

W Afganistanie pracowałem nie tylko jako reporter telewizyjny, ale też jako dokumentalista. Wraz z Agatą Kazimierską zrobiliśmy film „Talibowie – druga strona wojny“, za który dostaliśmy nagrodę Grand Press. Próbowaliśmy w nim pokazać, jak wyglądają motywacje ludzi, strzelających do tych z Zachodu, tych, którzy przyjechali wprowadzać w Afganistanie demokrację. To trudny dokument, kilka miesięcy zajęła jego realizacja, ale z niego chyba jestem najbardziej dumny.

 

Takie wyjazdy się potem odchorowuje? Odsypia?

Nie, ale mnie się zdarza rozmawiać z psychologami. Nie boję się tego i nie wstydzę. W wieku 40 lat poszedłem do psychiatry, by mi powiedział, czy po tych wszystkich moich przeżyciach, jestem pokręcony. Wysłuchał mnie, stwierdził, że widzi u mnie pojedyncze symptomy traumy, ale nie jestem pokręcony. Naoglądałem się w życiu wiele paskudnych rzeczy, o których nie chcę mówić i one teraz po latach wracają w snach.

Pewnie będę musiał znów porozmawiać o tym z fachowcem. Nie mówię tego bez przyczyny, ale dlatego, że za granicą redakcje, które wysyłają w miejsca konfliktów wojennych swoich dziennikarzy, operatorów, innych pracowników obsługi, po ich powrocie zapewniają im kontakt z psychoterapeutą czy psychologiem właśnie po to, żeby nie pozostała w nich trauma.

 

W Polsce o to się nie dba?

Nie znam ani jednej redakcji, która by zapewniała swoim wysłannikom opiekę psychologiczną. Warto o tym rozmawiać, bo znam kilka przypadków, w których stres pourazowy doprowadził do tragedii. Jak choćby samobójstwo Krzysztofa Millera, wybitnego polskiego fotografa, autora książki „13 wojen i jedna“. Człowieka, który widział w swoim życiu bardzo dużo. Znałem Krzysia dobrze, byliśmy przyjaciółmi. Uważam, że stał się ofiarą swoich doświadczeń.

 

Jak sobie radzisz ze stratą bliskich, którzy giną podczas wojny?

Od czasu wybuchu wojny w Ukrainie były dni, że bałem się włączyć komputer, bo tą drogą docierały do mnie informacje o śmierci bliskich mi ludzi. Zdarzało się, że jednego dnia żegnaliśmy kilka osób. Nie tylko dziennikarzy. Pierwszą ofiarą tej wojny był człowiek, którego poznałem w 2004 r. w Iraku, służący w polskim kontyngencie wojskowym. Kumplowaliśmy się, nasze dzieci się znały.

 

Wojna przynosi tyle niepotrzebnych śmierci…

Uświadomiłem sobie, że jak na przykład przed laty wyjeżdżałem do Sarajewa, to znałem tam jedną osobę, w przypadku wojny w Ukrainie, jeszcze zanim się rozpoczęła, znałem mnóstwo ludzi, którzy mogą stać się potencjalnymi ofiarami.

Tych ludzi znam od wielu lat! I kiedy na przykład przyjeżdżam do człowieka, którego znam 25 lat, przekazuję mu sprzęt, jemy razem kolację, rozmawiamy, a rano się żegnamy przed moim powrotem do Polski, zastanawiam się, czy  jak wrócę, ten dom będzie tu jeszcze stał, czy ja się z tym znajomym jeszcze zobaczę.

W Ukrainie został skazany na dożywocie pierwszy Rosjanin. To zadośćuczynienie?

To nie jest zadośćuczynienie. Temu nie da się zadośćuczynić. Ten wyrok ma charakter propagandowy, pokazuje, że Rosjan, którzy łamią prawa człowieka, którzy dopuszczają się ludobójstwa, zachowują się w sposób niehumanitarny, dosięgnie każąca ręka sprawiedliwości.

Ukraińcy w ten sposób wysyłają Rosjanom sygnał, że nie są bezkarni. Na szczęście zupełnie marginalne są przypadki, by Ukraińcy mścili się za krzywdy im wyrządzone.

 

Czy da się kiedyś pogodzić te dwa narody, które są przecież związane ze sobą nie  tylko poprzez wspólną historię i religię, ale także w ramach rodzin?

Tego, co zrobiono Ukraińcom, ale też całej grupie ludzi sowieckich, która tam obok nich mieszkała, nie da się wymazać z historii. Zburzenie takiego muru, który teraz wyrósł, trwać będzie dekady, a może nawet pokolenia.

 

Jak i kiedy skończy się wojna?

Nie wiem. Nie wie tego też sam Władimir Putin, który – jak sądzę – ma na biurku mnóstwo scenariuszy. On bacznie obserwuje, jak reagują konkretne kraje, czy są solidarne. Jemu chodzi o nowe zdefiniowanie świata, określenie zasad geopolitycznych, które wyznaczą funkcjonowanie tego świata na lata.

My nie zrozumieliśmy tego, co wydarzyło się po 1989 r., po upadku muru berlińskiego, upadku Związku Radzieckiego, po rozpadzie Paktu Warszawskiego. My sądziliśmy, że to koniec starego, a początek nowego. Kreml to zawsze widział inaczej i my się teraz o tym przekonujemy.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 6/2022