WYWIAD MIESIĄCA
Dawid Ogrodnik stał się specjalistą od ról biograficznych. Grał Sebastiana Salberta „Rahima” w „Jesteś Bogiem“, Tomasza Beksińskiego w „Ostatniej rodzinie“, Mieczysława Kosza w filmie „Ikar. Legenda Mietka Kosza“, Zdzisława „Najmro” Najmrodzkiego w „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje“. W swoim najnowszym filmie „Johnny“ (reż. Daniel Jaroszek), który miał premierę we wrześniu, zagrał księdza Kaczkowskiego.
Ma Pan pokaźny dorobek ról biograficznych. Wcielając się w swoich bohaterów, jest Pan za każdym razem inny.
Rzeczywiście, sporo tego już się uzbierało, ale od pierwszej roli „wcieleniowej”, opartej na biografii, minęło już dziesięć lat. Dużo się w tym czasie wydarzyło w moim życiu zawodowym. Rzeczywiście rola „Rahima” z hip-hopowej Paktofoniki była ważna, choć tak naprawdę drugoplanowa. A potem pojawiły się kolejne propozycje, wszystkie ważne.
Fascynują mnie role, w których mam szanse nie tylko odtworzenia charakterystycznych cech mego bohatera, ale też opowiedzenia sobą o nim. Pamiętam dobrze, jak musiałem się kontrolować przy poszczególnych rolach, jak musiałem się mobilizować, bo przecież moi bohaterowie to postacie autentyczne. Najważniejsze było, żeby ich nie powielać, ale kreować. Zawsze szukam własnych sposobów na budowanie roli; mam oczywiście zebranych już sporo doświadczeń.
Praca nad rolą w filmie „Johnny“ wymagała trzyletnich przygotowań różnego typu. Po raz kolejny udowadnił Pan, że jest perfekcjonistą.
Miło słyszeć, że jestem perfekcjonistą w pracy nad rolą, ale bywa to też kłopotliwe. Rzeczywiście bardzo starannie i długo przygotowywałem się do tej kolejnej roli biograficznej. Obecność w hospicjum, rozmowy, spotkania z ludźmi, którzy tam byli i są, doświadczanie razem z odchodzącymi różnych dni dały mi swoiste narzędzia do tego, bym w swoim życiu, znalazłszy się w tak dramatycznie trudnej sytuacji, wiedział, jak reagować, a może też jak się zachować, co zrobić dla siebie i najbliższych.
I to była dla mnie najcenniejsza lekcja. A równocześnie miałem świadomość, że tworząc postać filmową ks. Jana, mogę pomóc innym osobom, które przeżywają najtrudniejsze momenty w swoim życiu, musząc żegnać się z bliskimi osobami. Taka osobowość jak ksiądz Kaczkowski pomaga w uczeniu się życia i doświadczaniu w sposób kontrolowany rożnych stanów, napięć i emocji. To amplituda rozpięta między życiem a śmiercią. A śmierć jest jedną z wielu form doświadczania życia.
Wiem, że przeczytał Pan wszystkie książki napisane przez księdza Kaczkowskiego, te, wydane za jego życia, jak i te, opublikowane po jego śmierci.
Tak, to kolejny niezbędny etap przygotowywania się do roli i różne podejmowane przeze mnie próby zrozumienia ks. Jana i przetworzenia tego ważnego materiału na użytek odtwarzanej przeze mnie roli i potrzeby tego filmu. Ważne jest, że ta lektura dała mi możliwość szerszego spojrzenia na Jana.
Prawdą jest, że wiele fragmentów w tych książkach się powtarza. To pokazało mi ks. Jana od strony może bardziej biznesowej. Jan zauważył bowiem, że działa to, co mówi i o czym pisze, więc starał się dotrzeć z tą tematyką i problemami po kilka razy w różnych miejscach i do różnych ludzi. Również w wywiadach i na spotkaniach powtarzają się te same treści, bo ks. Jan wiedział, jak trzeba oddziaływać na odbiorcę.
Ważne jest, by wiedzieć, jak trafić do potrzebujących albo nas słuchających, a on to wiedział. Wiem, że te sposoby docierania do innych były wielokrotnie przemyślane przez księdza. Uczył, pomagał, ale też od zera budował hospicjum w Pucku, niewielkiej miejscowości nad morzem. Tworzył dzieło epokowe i to w niezbyt sprzyjających warunkach, ale się nie ugiął. Te moje niebywałe doświadczenia wynikły też z prześledzenia różnorodnych doświadczeń ks. Jana, od dzieciństwa zmagającego się z chorobą, którą oswoił na tyle, by móc robić tak wiele i osiągać sukcesy.
Co Panu dała ta rola?
Przewartościowałem świat, a ściślej przewartościowałem siebie. Kiedy dostałem propozycję zagrania tej roli, zrozumiałem, że muszę też zrobić coś ze sobą. Świadomość, że mam zagrać człowieka o jednoznacznym kodeksie moralnym, pięknego wewnętrznie, zobowiązała mnie do przyjrzenia się sobie. Różne rzeczy działy się w moim życiu, czasami mówiłem nawet o tym publicznie.
Zatem skoro miałem teraz pokazać na ekranie ks. Jana, który już ma swoją legendę, to sam powinienem zbudować taką strefę miłości do samego siebie, żeby móc się nią dzielić z innymi ludźmi. To wcale nie znaczy, że postrzegałem Jana tylko jako chodzącą świętość. Nie, Jan był człowiekiem, który też miał swoje słabości. Jednak jego szlachetność i służenie drugiemu człowiekowi były ponad wszystko.
Ten swój własny proces terapeutyczny przechodziłem w czasie pandemii, która dopadła nas wszystkich. Przez trzy lata oczekiwania na zagranie tej roli, bo zmieniał się scenariusz i pojawił się nowy reżyser, budowałem godność w sobie, by z pełną odpowiedzialnością móc się tego zadania podjąć. I to mi się udało. A więc dla mnie to też bardzo ważny film.
A warsztatowo opowieść o ks. Janie dopracowana jest w najdrobniejszych detalach. Pan chodzi jak ks. Jan, Pan mówi tak, jak on mówił.
Łatwej było mi nauczyć się chodzenia, a mówienie to długie godziny cierpliwego odsłuchiwania różnych wywiadów radiowych ks. Jana i materiałów filmowych. Cierpliwość, to była cecha, którą musiałem sobie przyswoić w trakcie pracy nad tym filmem. Konsultowałem też z rodziną księdza, czy dobrze chwytam ton wypowiedzi księdza Jana i cały czas poprawiałem język, by zbliżyć się do języka Jana, do jego słownictwa, by stało się ono w sposób niemal naturalny moim słownictwem. To nie było ani łatwe, ani proste. I na to też potrzebowałem czasu.
Jest Pan jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich aktorów swego pokolenia. Ma Pan trzydzieści sześć lat. Ostatnie dziesięć to pasmo sukcesów, nagród festiwalowych także na festiwalu filmowym w Gdyni, ale również nagród teatralnych. Pędzi Pan od sukcesu do sukcesu?
Nie. Ja tego pędu w sobie nie odczuwam. No może na początku trochę było to takie zachłanne chwytanie wielu propozycji. Ale teraz robię to, co naprawdę lubię. Lubię tworzyć, wyrażam się poprzez działanie. To sens mojego życia zawodowego. Nawet część wolnego czasu musi być zagospodarowana twórczo, bo tak jestem skonstruowany. Nie umiem nic nie robić.
Jest Pan niespokojnym duchem?
Właśnie staram się być spokojnym, a ściślej uspokojonym duchem i to w dużej mierze zaczęło mi się udawać. Chciałbym osiągnąć jeszcze większy spokój, bo to pozwala szerzej spojrzeć na rzeczywistość, na to, co się dzieje wokół i daje większą pewność siebie, a przede wszystkim tworzy dystans do wielu zdarzeń i zjawisk.
Kiedyś miałem z tym dystansem kłopoty, nie rozumiałem tego, że jest konieczny, bo miałem buntowniczą naturę. A teraz zaczynam rozumieć tę mądrość, szczególnie starszych ludzi, którzy akceptują trudne emocje. Na pewno się zmieniam, jestem w ciągłym ruchu własnym, ale nie przestaję reagować na rzeczy dla mnie najważniejsze. Jestem odpowiedzialny za to, co prezentuję w filmie, a także w teatrze. To mój żywioł, moja pasja, sens istnienia. Tak mam i wierzę, że w tym będę się doskonalił.
Alina Kietrys