post-title Bartosz Bielenia: „Nie jestem po to, żeby tylko świecić twarzą“

Bartosz Bielenia: „Nie jestem po to, żeby tylko świecić twarzą“

Bartosz Bielenia: „Nie jestem po to, żeby tylko świecić twarzą“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Dla tej roli brał lekcje języka słowackiego, ale także gry na wiolonczeli. Jeden z bardziej charyzmatycznych polskich aktorów, którego zna filmowy świat dzięki głównej roli w filmie Jana Komasy „Boże Ciało“, zagrał w słowackim filmie pt. „Plastic Symphony“ w reżyserii Juraja Lehotskiego. Byliśmy na słowackiej premierze w Bratysławie i mieliśmy okazję porozmawiać z Bartoszem Bielenią, który zagrał główną rolę wiolonczelisty, stojącego przed życiowymi wyborami między wielką sceną a relacjami międzyludzkimi.

 

Wiolonczela to Pana ulubiony instrument?

Tak. Tak się składa, że było to moje wielkie marzenie, żeby nauczyć na niej grać.

 

Naprawdę? To znaczy, że Pańskie wyzwania zawodowe przynoszą także spełnienie marzeń!

Tak, naprawdę. Od dzieciństwa marzyłem o wiolonczeli. Nawet chciałem się jakoś sam uczyć, ale było za dużo pracy, a za mało czasu, by coś robić na własną rękę. A gra na tym instrumencie wymaga dużo skupienia, ćwiczeń i praktyki. Właśnie ta wiolonczela była jednym z głównych argumentów, który zaważył na mojej decyzji zagrania w filmie „Plastic Symphony“. Wiedziałem, że będzie to trudne, że grze na instrumencie trzeba będzie poświęcić sporo czasu, ale skoro o tym marzyłem, to przyjąłem wyzwanie. Cieszyłem się, że mogłem codziennie ćwiczyć na wiolonczeli.

 

Tym bardziej, że to był czas lockdownu, spowodowany epidemią COVID-19, o czym wspominał Pan na konferencji prasowej. Ile dziennie Pan ćwiczył?

Obiecałem sobie, że będzie to przynajmniej godzina dziennie. Na początku fizycznie moje ciało nie było przyzwyczajone, żeby ćwiczyć tak długo. Ćwiczyłem więc najpierw pół godziny, później faktycznie czułem, że ręka jest bardzo zmęczona i wręcz uczy się złych nawyków. Ale jakiś czas potem ćwiczyłem już nawet dwie godziny dziennie!

Wiolonczela kojarzy mi się ze smutkiem. Panu też?

Nie, w ogóle nie. Wszystko zależy od tego, jak się na niej gra. Dźwięk wiolonczeli jest najbliższy tembru głosu człowieka, dlatego sporo ludzi mówi, że jest najprzyjemniejszym i najłatwiejszym w odbiorze z instrumentów smyczkowych.

 

Podczas konferencji prasowej reżyser mówił, że o udziale Pana w jego filmie zadecydowało pewne Pańskie zdjęcie. Wie Pan które?

Nie mam pojęcia.

 

Nie pytał Pan?

Nie, nie pytałem.

 

Byłam przekonana, że czynnikiem decydującym o wyborze Pana do tej słowackiej produkcji był Pański udział w nominowanym do Oscara filmie Jana Komasy „Boże Ciało“ i światowa sława i filmu, i Pana.

Nie, zupełnie nie. Juraj zgłosił się do mnie długo przed „Bożym Ciałem“. Jeszcze nawet nie byłem w trakcie kręcenia zdjęć do niego, tylko na etapie przygotowywań. Myślę, że Juraj wybrał mnie tylko i wyłącznie na podstawie zdjęcia i spektaklu teatralnego z moim udziałem, który zobaczył w Krakowie.

 

To jest Pański pierwszy zagraniczny film?

Tak.

 

Vitajte, dobrý deň na Slovensku!

Dobrý deň (śmiech).

 

Jak Pan zareagował na perspektywę nauki słowackiego? Swoją drogą gratuluję, świetnie to Panu wyszło na ekranie!

Wiedziałem od początku, że będzie to tego wymagało.

 

Mógł być przecież dubbing.

Nie. Powiedziałem, że się na to nie zgodzę. Dla mnie to nie miałoby sensu, bym brał udział w tym filmie bez możliwości grania głosem. Nie jestem po to, żeby tylko świecić twarzą, a ktoś inny żeby podkładał głos. To dla mnie absolutnie nie miałoby sensu. Nie po to jestem aktorem, żeby ktoś mnie dubbingował! Taki sztuczki stosuje się w reklamie. Powiedziałem twórcom, że to muszę to być cały ja. W przeciwnym razie szkoda ich i mojego czasu, niech wezmą innego aktora, który to po prostu zagra. Umówiliśmy się z Jurajem (reżyserem – przyp. od red.), że jeśli nie będzie zadowolony z mojego słowackiego, to chcę, by mi o tym powiedział, a wtedy  wycofamy się ze współpracy. Kiedy reżyser stwierdził, że daję radę, mogłem w pełni wejść w rolę. Cieszę się, że nie zrezygnował ze mnie.

 

Jak się Panu jawił słowacki?

Uważam, że jest to bardzo trudny język. Często mówi się, że polski jest trudnym językiem, ale zdaje się, że słowacki jest równie trudny, jeśli nie trudniejszy. Jest tu dużo więcej niuansów, jeśli chodzi o wymowę, które są nie do usłyszenia. Mimo że my mamy swoje kłopotliwe ć, ź, cz, ż, to Słowacy mają dźwięczne i bezdźwięczne h, ch, których użycie totalnie zmienia znaczenie słów. Ten język ma dużo więcej niuansów. Podobieństwo do polskiego jest bardzo pozorne.

Dowodem była na przykład sytuacja, kiedy do Bratysławy przyjechała moja dziewczyna. Na planie z kolegami i koleżankami rozmawialiśmy dosyć swobodnie, ja złapałem słowacki i choć odpowiadałem im po polsku, czasami po angielsku, to jednak dogadywaliśmy się. No i chciałem włączyć moją dziewczynę  w rozmowę, zapytałam ją o coś co odnosiło się do tego, o czym rozmawialiśmy.

Wtedy okazało się, że ona nie miała pojęcia o czym jest mowa. Wyłapywała jakieś pojedyncze słowa, ale one też przecież czasami znaczą zupełnie coś odwrotnego, na przykład pomysł, czyli nápad. No bo jak się ma napad na bank do pomysłu na bank? (śmiech). Zabawne okazało się też moje pytanie, które zadałem po moim przyjeździe na plan filmowy, kiedy próbowałem dociec, dlaczego reżyser szukał aktorów w Polsce? (śmiech). Wywoływało to dużo śmiechu, więc trzeba było przeskoczyć tę barierę.

Było to trudne, bo są takie momenty, kiedy łatwo jest przejść z języka słowackiego w stronę polskiego. I kiedy już, już wydawało mi się, że coś wysławiam dobrze, okazywało się odwrotnie. Na przykład zamiast mama ochorela wypowiadałem mama ohorela(śmiech).

Znamy te pułapki, nie jedną przeżyliśmy na własnej skórze. Jak to jest grać brata Słowaka, kiedy partneruje Panu czeski kolega?

Tu na planie spotkałem się z ekstremalnym stopniem trudności. Scenariusz otrzymałem w języku angielskim, ze słowackim tekstem pod spodem, który – żeby lepiej się nauczyć – zapisywałem sobie fonetycznie. Cały proces na planie z mojego punktu widzenia wyglądał tak: tłumaczyłem zdania ze słowackiego na angielski, a potem z angielskiego na polski. Wszystko po to, by mieć pewność, że na planie dobrze rozumiem, co gram.

No i to dodatkowe utrudnienie: ja grałem po słowacku, ale mój filmowy brat odpowiadał mi po czesku! W ten sposób nie mogłem wejść w tryb słuchania tego, co mówi mój partner filmowy, i odpowiadania w dialogach na jego kwestie, powtarzając to, co on mówi. W ten sposób zamiast wsłuchiwać się w słowacki, słuchałem czeskiego, bo Vojtek jest Czechem! (śmiech). Musiałem się bardzo pilnować, żeby nie sugerować się tym czeskim. A z Vojtkiem mieliśmy sporo wspólnych scen dialogowych. Dodatkowym utrudnieniem były dni, kiedy grałem nie tylko po słowacku, ale i po niemiecku. No i jeszcze na wiolonczeli. Proszę mi wierzyć, wracałem do domu wycieńczony.

 

Ciekawa kombinacja niewiadomych: słowacki, wiolonczela i jeszcze ten niemiecki!

Niemieckiego kompletnie nie rozumiem. Nauczyłem się, jak wymawiać poszczególne kwestie. Na szczęście dla mojego bohatera niemiecki nie jest jego językiem rodzimym, więc moja wymowa nie musiała być idealna. Polegałem tu na podpowiedziach mojego filmowego partnera – Sabina Tambrei. On był na planie moim nauczycielem niemieckiego.

 

Gdzie się lepiej grało: w Bratysławie czy w Wiedniu?

Zdecydowanie wolę Bratysławę!

 

Dlaczego?

Nie wiem. Wiedeń wydawał mi się jakiś zimny, obcy i trudny. Może dlatego, że większość scen kręciliśmy na zewnątrz? Albo w jakichś bardzo wystawnych miejscach, więc nie miałem takiego poczucia, że to dom, spokój, ciepło. W Wiedniu przeważnie marzłem albo przebywałem w zimnych i nieprzystępnych miejscach.

 

To tak jak filmowy bohater! Bardziej go ciągnęło do Bratysławy, gdzie – owszem – grał na wiolonczeli, ale to Wiedeń otwierał przed nim europejskie szczyty! 

Trzeba przyznać, że te lokacje oddziaływały na nasze zmysły swoją przestrzenią, biły ciepłem lub chłodem.

 

Ma Pan jakieś swoje ulubione miejsca w Bratysławie?

Zdecydowanie do nich należy ulica Lešková. To miejsce, gdzie kręciliśmy sceny filmowe, ale i gdzie mieszkałem. Z nią wiąże się najwięcej wspomnień.

 

Ile czasu spędził Pan w Bratysławie?

Z przerwami dwa miesiące.

 

Już się odezwał Dawid Lynch? Wiem, że to Pana marzenie, by u niego zagrać.

Nie. Wiem, że na razie nie planuje nowych projektów. Czekam, aż się odezwie. Wiem, że widział „Boże Ciało“. Nawet napisał mail, więc wie, że istnieję. To na pewno.

 

Po sukcesie „Bożego Ciała“ posypały się propozycje?

Bardzo dużo propozycji się posypało. Wtedy postanowiłem, że będąc na takim etapie kariery, mogę dokonywać wyborów, by dołączać tylko do takich projektów, które mnie interesują.

Jak to wygląda?

Kiedy zapoznaję się z projektem, decyduję, czy mnie interesuje, czy nie (śmiech). Zwyczajnie. Odpowiadam sobie na pytanie, czy chcę odbyć tę długą podróż. Bo dla mnie udział w filmie to podróż, którą sam przeżywam. To podróż, która pochłania bardzo dużo mojego czasu i uwagi. Lubię bardzo głęboko zanurkować w historie i w przygotowanie do roli. Dużo dróg otwiera się przede mną, ale od tego roku te możliwości i praca międzynarodowa zaczynają się krystalizować.

 

Pandemia mocno pokrzyżowała Pańskie plany?

Rok na pewno był wyjęty z pracy. Ale wtedy pracowałem nad dwoma filmami: „Plastic Symphony“ i jeszcze nad jednym w Polsce – „Prime Time“.

 

To świetny film, dostępny na Netflixie! A w najbliższym czasie zobaczymy Pana w filmie o Tadeuszu Kościuszce?

Tak, gram w nim głównego bohatera, ale nie jest nim Kościuszko. Gram XVII-wiecznego chłopa, który ucieka przed swoim przemocowym bratem, ponieważ ukradł testament ojca. Jest bękartem właściciela ziemskiego i na swojej drodze spotyka Kościuszkę.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 1/2023